- Jestem z pokolenia Konradów, Gustawów, które wygrało swoją wojnę. Zastanawiam się, co się z nami stało? Część z nas życie usunęło w kąty, część do jasnych salonów. Co się stało z pokoleniem rewolucjonistów? - zastanawia się Lech Raczak, znakomity reżyser teatralny, w rozmowie z Małgorzatą Matuszewską przed trzydniową legnicką prezentacją swoich sztuk (15-17 października).


Skąd się wziął „Tryptyk rewolucyjny”, czyli „Czas terroru”, „Marat Sade” i „Dziady” - spektakle, które wystawi Pan w przyszły weekend w Legnicy?

Od kilku lat pracuję w legnickim Teatrze im. Modrzejewskiej nad jednym tematem: rewolucji, rewolty. Wychowałem się w kręgu zbuntowanej literatury i sztuki, dlatego pewnie wciąż dręczą mnie te tematy. „Róża” Stefana Żeromskiego, na podstawie której napisałem scenariusz „Czasu terroru”, wydała się warta przypomnienia, bo ma potencjał drapieżnie aktualny, choć to tekst pewnie słusznie zapomniany, manierycznie napisany, przegadany. Ale są w nim drażniące pytania, wciąż aktualne o sens „bycia Polakiem”. Przygotowując „Dziady”, zainteresował mnie związek naturalnego ludzkiego buntu przeciw zastanej rzeczywistości z tym, co Adam Mickiewicz podnosi do wyższej rangi - zwady mistycznej z Bogiem. Jestem z pokolenia Konradów, Gustawów, które wygrało swoją wojnę. Zastanawiam się, co się z nami stało? Część z nas życie usunęło w kąty, część do jasnych salonów. W czasach mojej młodości „Marat Sade” Petera Weissa to był bardzo ważny tekst. W latach 60. ubiegłego wieku towarzyszył ówczesnej kontestacji. Dziś ważne jest pytanie, co się stało z tamtą rewolucją, dlatego chciałem go wystawić.

Dziś jest potrzebna rewolucja?

Nie sądzę, żeby w ogóle było to możliwe.

Ale na świecie jest gorąca atmosfera.

Tak, ale w zupełnie innym sensie niż gorączka przedrewolucyjna. Myślę, że to jest gorączka swarów i kłótni, a nie wrzenie żądne przemiany. To niepokój wynikający z potrzeby, żeby „moje” było na wierzchu, ale nie za cenę przekształcenia świata.

Teatr to tzw. kultura wysoka. Ma się dziś gorzej niż kiedyś bywało?
Obawiam się, że dawne prądy kulturowe, style, postawy i tendencje zostały zastąpione po prostu przez mody. W związku z tym szybkość przemian jest taka, jak w modzie. Z sezonu na sezon żyjemy z poczuciem zbyt szybko zmieniających się wartości. Nie mamy czasu przywiązać się do czegoś, bo już za chwilę każą nam wierzyć w coś nowego. I dlatego nie ma rozróżnienia między kulturą wysoką a niską. Żyjemy w dobie dominującej kultury masowej, przez które czasem przebijają osty trochę innej, bardziej wymagającej. To, co jest moją własną potrzebą duchową, dla świata jest drugorzędne. Pozostaje mi o to walczyć, ale z poczuciem, że mój system wartości pozostanie marginalny, bo nikt nie jest w stanie przewidzieć, co w ramach mody czy czegoś głębszego niż moda narodzi się w przyszłym roku.

Pięć lat temu pokazał Pan „Plac Wolności”, z historii XX wieku wybierając znaczące wydarzenia: pierwszą udaną próbę wysłania wiadomości za pomocą transoceanicznego telegrafu Marconiego, grypę hiszpankę, użycie cyklonu B, publikację „Wstępu do psychoanalizy” Freuda, wojny światowe, Holocaust, powstanie telewizji, cenzurę. Dołożyłby Pan coś dla pełniejszego portretu?
Już wtedy, robiąc stuminutowy spektakl, w którym chciałem zamknąć cały XX wiek, wykreśliłem kilka rzeczy z braku miejsca. Pominąłem wątek naukowych osiągnięć. Szkoda, bo znaleźliśmy się w czasach, w których o naszym życiu coraz bardziej decyduje technologia. I to nie tylko o życiu biologicznym, ale także duchowym! Może proces technologizowania świata należało trochę bardziej podkreślić.

Kiedy w życiu człowieka jest ważna rewolucja?
Ze swojego życia pamiętam jako najbardziej rewolucyjny czas, kiedy miałem 20-30 lat. Myślę, że to ludzie w tym wieku spontanicznie decydują, jaka jest nasza kultura.

Czeka Pan na niezwykłe zjawisko w kulturze? Nie ma rozróżnienia między wysoką a niską kulturą. Obowiązują przemijające mody
Ciągle, z niegasnącymi emocjami wracam do dawnych lektur, klasyki. Na bieżąco oglądam to, co się dzieje w teatrze, nie tylko w Polsce, na całym świecie. Ale coraz rzadziej natykam się na coś, co mnie porusza i fascynuje. Muszę jednak przyznać, że czasem trafiam na przedstawienia artystów znacznie młodszych ode mnie, przemawiających własnym językiem i to, co mówią, dotyka mnie. Chciałbym tylko mieć płaszczyznę - takie miejsce, z którego mógłbym od czasu do czasu opowiedzieć o tym, co jest dla mnie ważne. Kilka takich miejsc znalazłem, jednym z nich jest legnicki teatr.

Włochy, w których Pan pracował, wciąż są takim miejscem?

Już nie. Ciągle tam bywam, ale tylko po to, by pisać. We Włoszech przemiany gospodarcze i społeczne zaszły tak daleko, że teatr jest czymś przeszłym, nie dociera do ludzi poszukujących.

Teatr ma być zaangażowany?
Powinien angażować się w życie społeczne, jak najbardziej. Nie zmieniłem mojego poglądu w tej sprawie w ciągu ponad czterdziestu lat.

(Małgorzata Matuszewska, „Uczy nas zeszły wiek znaczony rewoltami”, Polska Gazeta Wrocławska, 9.10.2010)