Smutne, że akurat w roku, w którym pokazało się w Gdyni kilka dzieł w pełni autorskich, takich, na których twórcom udało się odcisnąć wyraziste piętno, powiedzieć coś własnym głosem, jury postanowiło Złote Lwy przyznać „Małej Moskwie" Waldemara Krzystka – uważa Wojtek Kałużyński. Film ma jednak wszelkie szanse na kasowy sukces – dodaje recenzent.

To film skądinąd bardzo solidny - konsekwentnie poprowadzony melodramat z pop-historią w tle. Bardzo dobrze, że powstał, bo w kraju, w którym miłość w kinie ma prawo zaistnieć wyłącznie w komediach romantycznych, wyciskający łzy bez zniżania się do telenowelowych chwytów film Krzystka jest na pewno i pożyteczny, i potrzebny.

Zrozumiałbym jeszcze nawet zgłoszenie go jako polskiego kandydata do Oscara, ale przyznanie mu głównej nagrody wysyła w świat sygnał, że naszą wizytówką ma być dziś konwencjonalne kino gatunków, a nie kino poszukujące czegoś nowego, idące pod prąd. W sytuacji gdy gdyńskie laury kompletnie nie przekładają się na komercyjne wyniki, wspomaganie werdyktem kina „dla ludzi" nie ma żadnego sensu.

„Mała Moskwa" ma wszelkie szanse na kasowy sukces. Choć osadza akcję w legnickiej radzieckiej enklawie, nie usiłuje na siłę leczyć naszych kompleksów, nie pozuje na wielkość. Owszem, pokazuje kawałek historii dotychczas w polskim kinie obchodzony z daleka. Dyskretne, rzadko przebijające się z tła, wplatane w akcję na zasadzie syntetycznego skrótu obserwacje rzeczywistości legnickiego państwa w państwie bywają i ciekawe, i niegłupie. Ale film Krzystka to jednak przede wszystkim klasyczna love story. Zbędna jest cała współczesna rama, przydałby się też jakiś zręczny script doctor, który pozbawiłby część dialogów nieco teatralnego patosu.

Sama historia romansu pięknej żony radzieckiego lotnika (zjawiskowo piękna Swietłana Chodczenkowa) z polskim oficerem (nieco mdławy Lesław Żurek) także ma wszelkie wady prowincjonalnego wyciskacza łez - grzeszy nadmiarem anachronicznego sentymentalizmu, kurczowym trzymaniem się melodramatycznych schematów. Ma na szczęście również zalety: konsekwentnie poprowadzony wątek ślepej, niechcianej miłości pojmowanej jako swego rodzaju destrukcyjne fatum, bohaterów wiarygodnie rzuconych w wir powinności etycznych i politycznych pułapek, elegancką klarowność konfliktu, z którego nie ma wyjścia.

Ot, porządnie nakręcony melodramat, o który nie warto byłoby kruszyć kopii, gdyby nie cały kontekst gdyńskiej nagrody. W przeciwieństwie do tych, którzy opinię krytyki odnośnie owego nieszczęsnego werdyktu jury nazywają histeryczną i żenującą, uważam, że o wartości, jakie reprezentować ma nowe polskie kino, walczyć warto.

I warto było taką dyskusję wszcząć, choćby po to, by zaciekawieni widzowie poszli na „33 sceny z życia" czy „Cztery noce z Anną". Poszło ich więcej, niż przypuszczałem, a o to, że na „Małą Moskwę" pójdzie ich jeszcze więcej, jestem spokojny. I też się cieszę, bo lepiej na „Małą Moskwę" niż na kolejną z naszych beznadziejnych pseudo-romantycznych komedii.

(Wojtek Kałużyński, „Melodramat z komunizmem i pop-historią w tle”, Dziennik, 27.11.2008)