W piątek na ekrany kin wchodzi jeden z najgłośniejszych polskich filmów ostatnich miesięcy. O "Małej Moskwie", która zdobywając Złote Lwy podczas ostatniego festiwalu filmowego w Gdyni, jednocześnie podzieliła krytyków i publiczność, Łukasz Knap rozmawia z reżyserem, Waldemarem Krzystkiem.


Płacze pan w kinie?
- Najbardziej lubię się w kinie bać. Odbieram filmy emocjonalnie. Zawsze sekunduję dobrym bohaterom, chcę, żeby im się udało. Czasem zwyciężają tylko moralnie. To daje jednak człowiekowi otuchę, siłę, żeby się postawić, zaryzykować.

Zaryzykował pan, reżyserując "Małą Moskwę". Melodramat to w Polsce gatunek podejrzany, zakazany. Kicz, tandeta, kino dla szatniarek. Nie obawiał się pan takich reakcji?
- Nie zgadzam się z tymi epitetami. Stoi za nimi pogarda dla widza. Pokutuje u nas myślenie, że dobry film musi być dla mniejszości intelektualnej. Nie rozumiem, jak można się obruszać tym, że widz się w kinie wzrusza. "Mała Moskwa" to film historyczny o wielkiej, zakazanej miłości. Cieszę się, że pomimo fabuły tak mocno osadzonej w rzeczywistości historycznej, wątek miłosny przebija się na plan pierwszy. Pomysł na film jest właśnie taki: zderzenie obrazu totalitarnego ustroju z czymś tak delikatnym i subtelnym jak miłość.

A jednak Złote Lwy dla "Małej Moskwy" rozpętały medialną burzę. Część jurorów się od tej decyzji odcięła.
- Na pewno stała się jedna dobra rzecz. Przez moment film był najważniejszą ze sztuk, bo oto na pierwszych stronach gazet poruszano problem, jak to Waldemar Krzystek zepsuł święto polskiego kina. Ta medialna burza jest przede wszystkim fantastyczną promocją filmów, które w tej burzy uczestniczyły. Ludzie zechcą dowiedzieć się, co tak naprawdę wywołało tę kłótnię i być może wreszcie do kin przyjdzie więcej niż 5-10 tysięcy widzów. I wtedy okaże się, że to dobrze, że zrobiłem "Małą Moskwę", i dobrze, że tę nagrodę dostałem (śmiech).

Kiedy pierwszy raz usłyszał pan o historii pańskich filmowych bohaterów?
- Jeszcze jako chłopiec poszedłem z mamą na cmentarz w dniu Wszystkich Świętych. Zobaczyłem tam cywilny grób radziecki, na którym leżały kwiaty i paliły się świeczki. Mama opowiedziała mi, że spoczywa tam Rosjanka, która zakochała się w Polaku, i właśnie z powodu tej miłości nie żyje. Nie rozumiałem, jak to możliwe. Tyle się przecież mówiło, że jesteśmy sojusznikami. Ta historia była iskrą, która kazała mi później napisać scenariusz "Małej Moskwy".

O rozpalenie tej iskry musiał Pan zabiegać aż pięć lat.
- Gdy napisałem scenariusz, instytucje odpowiedzialne za finansowanie naszej kinematografii celowały w filmy opowiadające o współczesności. Powstało wtedy dużo tanich, byle jakich produkcji, o których nikt dziś nie pamięta.

Dlaczego?
- Wiele z nich opowiada o tym, że życie nie ma sensu, świat zmierza ku katastrofie. Mam dość filmów o kolejnym Janie, który nie wie jak żyć, którego żonie tramwaj uciął nogę, a dziecko ma białaczkę. Symptomatyczne dla dużej części kina po 1989 roku jest to, że epatuje nieszczęściem.

W 1987 roku pisał pan na łamach "Kina", że polską specyfiką jest niemożność robienia filmów, które można przypuszczać, chciałaby zobaczyć publiczność, ale nie chce widzieć ich mecenas, albo na ich wykonanie nie pozwala poziom naszego przemysłu filmowego. Te czasy już minęły?
- Zmienił się ustrój, to i zmienił się mecenas. Nasz przemysł filmowy odbudowywuje się. Doświadczeni wracają do zawodu. Młodzi specjalizują się. Udało się wprowadzić do polskich instytucji wspierających rozwój kinematografii myślenie, że warto inwestować w duże produkcje, że tanie filmy to często wyrzucone pieniądze.

Władysław Pasikowski wyznał niedawno, że w naszej kinematografii wciąż istnieje cenzura. Zgadza się pan? 
- Muszę przyznać, że mnie spotkało podobne doświadczenie. Mój projekt został pomyślnie oceniony przez eksperckie komisje, a jednak nie dostaliśmy dotacji. Gdy prosiliśmy o 4 miliony złotych na nasz film, zaproponowano nam tylko 1,5 na odczepne. Wydaje mi się, że ta sytuacja wynika z braku solidarności środowiska filmowego. Jeśli dzieje się źle i zgłaszane są kontrowersyjne projekty, środowisko powinno interweniować. Po to mamy Stowarzyszenie Filmowców Polskich.

"Mała Moskwa" opowiada o uczuciu pozbawionym fizyczności. Pożądanie sublimuje się do sfery eterycznego uniesienia, poświęcenia.
- Jest w filmie jedna scena, gdzie bohaterowie "grąją w kolory". Nakręciliśmy dalszy ciąg tej gry, która znalazła rozwinięcie na pianinie. Były też inne sceny miłosne, ale podczas montażu okazało się, że one do tego filmu nie pasują. "Mała Moskwa", film o miłości z klasą, jest stylizowana na kino lat 60., dużo tu długich ujęć, inscenizacji wewnątrzkadrowych. Fizjologia, pełne żądzy pośpieszne rozbieranie, zakłóciłyby rytm tej narracji.

Pana film-marzenie?
- Nie film, a serial. Marzy mi się realizacja trzynastu odcinków wielkiego serialu "Dom Pod Dwoma Orłami". Akcja rozpoczyna się podczas I wojny światowej, a kończy w czasie powodzi w 1997 roku. Wcześniej chcę jeszcze zrobić film o zawadiakach z "Solidarności" - trochę gangsterski, trochę komediowy, a już na pewno historyczny.

(Łukasz Knap „Waldemar Krzystek: widz lubi się wzruszać”, Kulturaonline.pl, 27.11.2008)