Film Waldemara Krzystka "Mała Moskwa" został nagrodzony na festiwalu w Gdyni Złotymi Lwami. Swietłana Chodczenkowa zdobyła nagrodę aktorską. Ale po werdykcie rozpętała się burza – pisze Barbara Hollender prezentując sylwetkę rosyjskiej laureatki nagrody za najlepszą rolę kobiecą w polskich filmie. Recenzenci „Rz” Marek Sadowski i Rafał Świątek reprezentują skrajne opinie na temat tego filmu.

Jest zapracowana. Nie mogła osobiście odebrać gdyńskiej nagrody, bo miała w tym czasie zdjęcia w Moskwie. - Ale byłam bardzo szczęśliwa – mówi. – "Masz żonę międzynarodową gwiazdę", powiedziałam mężowi. A najbardziej cieszyła się moja mama.

Mężczyźni mówili o niej w Gdyni "zjawiskowa". Klasyczne rysy, szczupła sylwetka i jeszcze ta delikatność i kruchość. Jej uroda idealnie pasuje do ról amantek z lat 60. Ale w rzeczywistości Swietłana Chodczenkowa, rocznik 1983, jest nowoczesną dziewczyną. Żółte trampki, kolorowa, zabawna kurtka. Łatwo ją sobie wyobrazić w barwnym tłumie na paryskiej ulicy.

Zakochana w Polaku

Gdy pytam, czy pokolenie jej rówieśników interesuje się historią czasów komunizmu, odpowiada dyplomatycznie: – "Mała Moskwa" to film o takiej cząstce historii, o której w rosyjskich szkołach się nie mówi. Wiedziałam, że w Polsce stacjonowało wojsko radzieckie. Ale nigdy się nie zastanawiałam, jak wyglądały polsko -radzieckie relacje czy jak funkcjonowało NKWD. Więc to ciekawe. Może film wzbudzi zainteresowanie moich rówieśników.

W Legnicy zaskoczyło ją najbardziej to, że gdy przyjechali filmowcy, wśród mieszkańców miasta odżyła pamięć o autentycznej historii miłości Rosjanki i Polaka. Ludzie zaczęli przychodzić na grób rosyjskiej dziewczyny. Zapalali znicze. – Wzruszyło mnie to, zwłaszcza że dla mnie "Mała Moskwa" nie była filmem politycznym, lecz przede wszystkim opowieścią o wielkiej miłości – mówi Chodczenkowa.

Zagrała i matkę, i córkę. – To były dwie zupełnie różne kobiety – twierdzi. – Ale na pewno trudniej było mi zagrać córkę. Mogłam oczywiście wcielić się w nią jako aktorka, ale nie rozumiem jej jako człowiek.

Nowoczesna kobieta

Jej współczesna filmowa bohaterka długo nie potrafiła zrozumieć i zaakceptować postawy matki, która zdradziła męża, zakochując się w Polaku. Przez całe lata próbowała o niej nie myśleć. Dla Swietłany matka jest najważniejszą osobą. Wychowywała ją sama, bo ojciec odszedł, kiedy córka była mała. Nie interesował się nią, nie widziała go kilkanaście lat. To matka ciężko pracowała fizycznie, żeby jej wszystko zapewnić.

Jako mała dziewczynka Swieta chodziła do szkoły baletowej. Musiała zrezygnować, gdy zanadto wyrosła. Potem trenowała taniec towarzyski i jazdę figurową na lodzie. Długie nogi, które przeszkadzały baletmistrzom, spodobały się w agencji reklamowej. Mając 16 lat, Swietłana podpisała swój pierwszy kontrakt reklamowy w Japonii, potem był drugi – półroczny. Maturę zdała eksternistycznie. Studiowała ekonomię, reklamę, a wreszcie zdała na wydział aktorski w Akademii Teatralnej.

Delikatną dziewczynę kino kupiło, gdy była na studiach. Zadebiutowała w "Pobłogosławcie kobietę" Stanisława Goworuchina w 2003 roku. Dzisiaj 25-letnia Chodczenkowa ma na koncie dziesięć ról w filmach kinowych i telewizyjnych. Ostatnio miała dwa polskie doświadczenia. W czasie gdy pracowała przy "Małej Moskwie", w Rosji grała w filmie "Z wizytą w bajce" Grigorija Konstantynopolskiego, gdzie partnerowała Danielowi Olbrychskiemu.

– Daniel doskonale zna Ewę Demarczyk, a ja jako Wiera musiałam śpiewać jej "Grande Valse Brillante" i w Moskwie wspólnie tę piosenkę ćwiczyliśmy. – Mieliśmy w tym filmie scenę miłosną – mówi ze śmiechem Olbrychski. – Jakaż to aktorka! Wygląda jak myszka, a kiedy przed kamerą wziąłem ją w ramiona, to z oczu leciały jej iskry.

Aktorka mówi, że rolę w "Małej Moskwie" zawdzięcza wstawiennictwu gdzieś na górze jej prababki, która była Polką. Wyszła za mąż za Rosjanina, nazywała się Jewdokia, z domu Jasińska. Nic więcej Chodczenkowa o niej nie wie. Ale ma cząstkę polskiej krwi.

(Barbara Hollender, „Miłość w czasach reżimu”, Rzeczpospolita, 27.11.2008)


Pro: Marek Sadowski
Daleko od Pancernych

Waldemar Krzystek „Małą Moskwą” przełamał bariery, których wydawało się, że polskie kino nigdy nie pokona. Po pierwsze zrealizował kino gatunkowe w najczystszym kształcie: melodramat doskonały z podtekstem polityczno-historycznym. Po drugie pokazał, wykorzystując w scenariuszu autentyczne wydarzenia, jak wyglądało stacjonowanie radzieckich wojsk w Polsce. Po trzecie ukazany przez niego tragiczny w skutkach romans Rosjanki i Polaka nie przypomina miłosnych westchnień Janka i Marusi symbolizujących polsko-radziecką przyjaźń z nieśmiertelnych „Czterech pancernych i psa”.

Kolejnymi zaletami są świetne, naturalne aktorstwo rosyjskich wykonawców i znakomicie odtworzone realia. Czym była tytułowa Moskwa, Waldemar Krzystek wie z autopsji. Legnica to miasto jego dzieciństwa. Przez prawie pół wieku siedziba dowództwa Północnej Grupy Wojsk Radzieckich i miejsce stacjonowania wielkiego garnizonu. Właściwie państwo w państwie.

W ogrodzonej murem części nie tylko mieszkali zawodowi żołnierze z oficerami, ale działały radzieckie szkoły, sklepy, szpital, kino, a nawet więzienie. Tam w 1967 r. zostaje skierowany wojskowy pilot i niedoszły kosmonauta Jurij wraz z piękną żoną Wierą. Na uroczystej akademii z okazji 50. rocznicy rewolucji październikowej zafascynowana polską poezją i muzyką Wiera śpiewa po rosyjsku i po polsku „Grande Valse Brillante” z repertuaru Ewy Demarczyk.

Poznaje polskiego oficera muzyka Michała. Zauroczenie owocuje starannie skrywanym romansem. Ale KGB czuwa. Reżyser umie wywoływać wzruszenia, grać na emocjach widzów. W jego filmie Polskę oglądamy oczami Rosjanki. Z jej perspektywy to kraj wolny, bez strachu, natarczywej ideologizacji i inwigilacji. Gdzie można być na zawsze z tym, kogo się pokochało.


Kontra: Rafał Świątek
Hollywoodzka podróbka

„Mała Moskwa” mnie nie wzrusza, raczej śmieszy. Jest typowym kinem papy, które wykpiwano w Europie już 50 lat temu. Termin wymyślili młodzi krytycy skupieni wokół pisma „Cahiers du Cinema”, m.in. Francois Truffaut, Claude Chabrol i Jean-Luc Godard. Szydzili w ten sposób z filmów powstających w powojennej Francji. Mieli dość obrazów eleganckich w formie, ale skrajnie zachowawczych, a przy tym zapatrzonych w Hollywood. Odłożyli więc pióra do szuflady i sami zajęli się reżyserią.

Jednak Waldemar Krzystek sprawił, że kino papy odrodziło się w Polsce. Nakręcił patetyczny, irytująco staroświecki melodramat. Narracja, prowadzenie kamery i kompozycja kadrów przywodzą na myśl hollywoodzkie wzorce, tyle że sprzed kilku dekad. W tym sensie „Mała Moskwa” przypomina rodzimą podróbkę „Doktora Żywago”.

Skostniała forma kryje schematyczną treść. Romans pięknej Rosjanki Wiery i przystojnego polskiego oficera przebiega wedle gatunkowych klisz. Oboje pałają do siebie gorącym uczuciem. Z góry wiadomo, że nie ma ono szans na spełnienie – brutalnie rozdzieli ich los. Zwolennicy „Małej Moskwy” podkreślają, że to film dla ludzi, a nie krytyków. Obraz, który leczy Polaków z kompleksów na tle Rosjan.

Ale granie na emocjach widzów odbywa się w łopatologiczny sposób. Porucznik Janicki jest pokazany jako mężczyzna z junacką fantazją, zgodnie z polskim stereotypem. Jednak to nie wystarczy, by Wiera mogła się w nim zakochać. Postępowanie rosyjskiej krasawicy reżyser usprawiedliwia też tym, że jej mąż jest bezpłodny.

Na dodatek Krzystek popełnił błąd obsadowy. Lesław Żurek w roli Janickiego jest jednym z najbardziej mdłych kochanków w historii kina.