Ważny film o miłości zaplątanej w historię czy banalne love story, dziwnym trafem nagrodzone w tym roku Złotymi Lwami w Gdyni? Od piątku ocena obrazu „Mała Moskwa” Waldemara Krzystka należy do widzów. Na razie polskich, od lutego także rosyjskich. Po poniedziałkowej (24 listopada) warszawskiej premierze o filmie pisze Jolanta Gajda-Zadworna.

"Czy pamiętasz, jak ze mną tańczyłeś walca..." – śpiewa po polsku Rosjanka Wiera w pierwszej i ostatniej scenie filmu. Ta mocna muzyczna klamra zamyka nie tylko dramatyczne wątki romansowe. "Czy pamiętasz...?" – mógłby zapytać starszych widzów reżyser i zarazem współscenarzysta filmu Waldemar Krzystek, wracający na ekranie w nieodległe czasy – narzuconej odgórnie „wielkiej przyjaźni między bratnimi narodami” i rozliczający wciąż niełatwe polsko-rosyjskie relacje.

Akcja filmu rozgrywa się w tytułowej Małej Moskwie, czyli Legnicy, nazwanej tak z powodu ilości radzieckich wojsk stacjonujących na jej terenie. W 1957 roku (w roku 1967, co ma podwójne znaczenie dla fabuły filmu; 1. dokładnie w 50 rocznicę rewolucji październikowej odbywa się piosenkarski „konkurs przyjaźni”, na którym zaiskrzy między bohaterami 2. na rok przed interwencją w Czechosłowacji, która stanie się tłem tragedii – przyp. red. serwisu) z mężem lotnikiem (Dmitrij Ulianow) do oddzielonej murem i pilnie strzeżonej bramami strefy przyjeżdża Wiera (Swietłana Chodczenkowa). 50 lat później (40 lat później… - przyp. red. serwisu) jej tropem podąża córka, próbując zrozumieć, dlaczego jej matka zginęła.

„Wriemia...” na historię

„Mała Moskwa” jeszcze przed premierą zdążyła narobić sporo szumu. Oklaskiwano ją na wrześniowym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie otrzymała Grand Prix, czyli Złote Lwy, oraz nagrodę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej: Swietłany Chodczenkowej za podwójną rolę matki i córki. Ale już w podsumowaniach festiwalu część prasy ostro skrytykowała decyzje jury.

– O wiele ważniejsze od ocen części dziennikarzy, niekiedy w tekstach zaprzeczających samym sobie, chwalących np. grę Swietłany, a jednocześnie nazywających jej postać plastikową..., były dla mnie opinie kolegów reżyserów, których dorobek sobie cenię – mówi Krzystek. I wspomina gratulacje m.in. od Janusza Zaorskiego, Wiesława Saniewskiego czy Sylwestra Chęcińskiego.

– Tydzień temu Julek Machulski, komplementując film, w charakterystycznym dla siebie stylu nazwał go „pełnosprawnym”, bo scenariusz, dobór aktorów i emocje, jakie ta historia wzbudza, sprawiają, że jest to dzieło kompletne – dodaje reżyser.

Atak części recenzentów „Małej Moskwie” nie tylko nie zaszkodził, ale wręcz pomógł. Przez dwa miesiące od werdyktu w Gdyni nie było dnia, by o filmie gdzieś nie pisano lub nie mówiono. Jego sława dotarła także do „dużej Moskwy”. I to w zaskakujący sposób. Jak doniesiono reżyserowi, o filmie mówiono w głównych telewizyjnych rosyjskich wiadomościach – „Wriemia”.

– Pretekst był niezwykły – opowiada Krzystek. – W rocznicę rządów Donalda Tuska rosyjska telewizja nadała program, w którym przypomniała m.in. konflikt polskiego premiera z prezydentem i uzupełniła tę informację komentarzem, że na szczęście ponad najwyższe polityczne spory potrafił się wznieść... reżyser filmu „Mała Moskwa”.

To wszystko prawda

Ale już wcześniej zmieniło się nastawienie rosyjskich decydentów. Kiedy Krzystek poszukiwał za wschodnią granicą koproducenta do obrazu – w dużej mierze granego przecież po rosyjsku – spotkał się z oporem. Nikita Michałkow, którego zdanie bardzo się na wschodzie liczy, uznał scenariusz za antyrosyjski, więc produkcja powstała wyłącznie za polskie pieniądze.

Tydzień temu, gdy Michałkow przyjechał do Warszawy na Festiwal Filmów Rosyjskich Sputnik nad Warszawą, był już bardziej życzliwy. Towarzyszący mu Michaił Szwydkoj, minister ds. koprodukcji i inwestycji w kulturze, zasugerował – mimo że rozmowy z dystrybutorem wciąż trwają – by premiera „Małej Moskwy” odbyła się w Rosji nie później niż w lutym. Wcześniej film trafi do kin na Ukrainie.

– Mimo krytycznej opinii decydentów rosyjscy aktorzy nie mieli wątpliwości, czy wystąpić w „Małej Moskwie” – zapewnia Krzystek. – Najlepiej ujął to Dima Ulianow, grający męża Wiery. Po przeczytaniu scenariusza powiedział: To wszystko prawda i to jest uczciwe – wspomina reżyser.

A dlaczego on sam podjął taki temat? – Jak kiedyś powiedział Andrzej Wajda, trzeba robić tylko takie filmy, których nikt za nas nie potrafiłby zrobić, a ja wychowałem się w Legnicy, 20 lat mieszkałem obok zamkniętego radzieckiego osiedla, znałem Rosjan i na własne oczy widziałem sceny, które pojawiły się w filmie – tłumaczy Krzystek. 


Ze Swietłaną Chodczenkową rozmawia Anna Kilian:

Jaki jest pani – jako Rosjanki – stosunek do przedstawionych w filmie czasów, kiedy radzieccy żołnierze stacjonowali w Polsce?
Swietłana Chodczenkowa:
- Moja wiedza na ten temat jest niewielka. Wiem jedynie, że radzieckie wojska rzeczywiście przez wiele lat stacjonowały w waszym kraju.

Na konferencji prasowej mówiła pani, że dowiedziała się o tym z książek. Czy miała pani na myśli okres szkolny? Czy o niechcianej obecności wojsk radzieckich na terenie państw byłego Układu Warszawskiego uczy się teraz rosyjskich uczniów?
- W szkolnych książkach są nadal tylko wzmianki na ten temat – inaczej niż zapewne w polskich książkach.

Zagrała pani także – jeszcze na studiach – w dwóch rosyjskich filmach rozgrywających się wcześniej niż akcja „Małej Moskwy“ – w czasach stalinowskich.
- Wystąpiłam w dramatach Stanisława Goworuchina – „Pobłogosławcie kobietę“ i „Nie samym chlebem“. A o tym, jak wyglądał ten sam okres czasu – i późniejsze lata – w Polsce, opowiadał mi reżyser Waldemar Krzystek.

Jak zapatruje się pani na współczesne stosunki polsko-rosyjskie? Ostatnie trzy lata to pasmo nieprzyjemnych incydentów, a nawet pogróżek ze strony rosyjskiego rządu.
- Tę kwestię najlepiej rozpatrywać na kilku różnych poziomach: politycznym, gospodarczym, kulturowym, a także – może przede wszystkim – z punktu widzenia zwykłego człowieka. Mam nadzieję, że taki film jak „Mała Moskwa“ będzie sprzyjał zmianie wzajemnego nastawienia – tego, które jest obecnie – na lepsze.

Faktycznie jest tak, że rzeczywistość wygląda inaczej, niż próbują ją kreować politycy. W Moskwie nastroje nie tyle antypolskie, co ksenofobiczne czuje się – i doświadcza ich – niemal na każdym kroku. Ale im dalej od stolicy, z tym większą można się spotkać serdecznością i otwartością – właśnie w stosunku do Polaków.
- Co do Moskwy – wierzę, że mogło tak być. Ale też nie chcę brać odpowiedzialności za sposób, w jaki zachowują się wszyscy Rosjanie. Na pewno nie należy wierzyć rosyjskim mediom. One powtarzają wciąż to samo – że Polacy nas nie lubią. Przeciętny człowiek nie zastanawia się, czy to prawda, czy nie. Myśli sobie: „skoro czytam o tym w gazecie i mówią o tym cały czas w telewizji, to musi być prawda”. Osobiście nie uważam, żeby Polacy czy Rosjanie byli źli. Wydawanie takich opinii jest domeną polityków. Jedyne, co sami możemy zrobić, to wzajemnie zmienić obopólne nastawienie. A także realizować wspólne produkcje filmowe, spektakle, muzykę.

(Jolanta Gajda-Zadworna, „Droga do wielkiej Moskwy”, Rzeczpospolita on-line, 25.11.2008)