Film "Anonima. Kobieta w Berlinie" o masowych gwałtach, jakich dopuszczała się na Niemkach zwycięska Armia Czerwona, nie wzbudził zachwytu niemieckiej krytyki, ale wywołał kolejny spór o odpowiedzialność za wojnę – pisze z Berlina dla GW publicysta Polityki Adam Krzemiński. Plenery do tego filmu realizowano latem ubiegłego roku w Legnicy, stąd też pochodziła większość statystów.

Ostatnie dni wojny, Rosjanie już są w Berlinie. Niemiecka obrona się załamuje, żołnierze Wehrmachtu jeszcze się ostrzeliwują, ale niejeden już zrzuca mundur i zaszywa się na poddaszach lub w opuszczonych mieszkaniach.

Tymczasem kobiety, dzieci i starcy w piwnicach czekają na koniec walk. Wśród nich młoda dziennikarka. Kiedyś jej mąż upajał się zwycięstwem nad Polską, Belgią i Francją, a ona sama wznosiła kieliszek za "naszych chłopców, którzy są w polu". Teraz wraz z innymi czeka w napięciu na wejście Rosjan. I wchodzą: niechlujni, cuchnący, agresywni. Brutalne, często azjatyckie, twarze. Wyciągają z piwnic kobiety, najpierw te młodsze, potem jak popadnie. Zaczynają się masowe, wielokrotne gwałty.

Tak zaczyna się „Anonima. Kobieta w Berlinie” - kolejny film fabularny o niemieckich ofiarach II wojny. Po „Ucieczce”, „Dreźnie”, „Upadku”, przyszła kolej na gwałcone kobiety. Ten film to częściowo ekranizacja wydanego w 2003 roku bestsellera Marty Hiller, „podrasowanego” na potrzeby kina o fikcyjne, ale za to duszoszczipatelnyje wątki, takie jak śmierć młodocianego nazisty ukrywającego się z równie fanatyczną dziewczyną, która by dostać odrobinę strawy dla obojga pozwala się regularnie gwałcić krasnoarmiejcom, którzy piją, tańczą, rabują, co się da, i zamieniają Berlin w jeden wielki burdel. Zwyciężyli. To niemieckie miasto jest ich. I ich są niemieckie kobiety.

Reżyser filmu - Max Färberböck - ociera się o kicz, gdy w czasie pijatyki wkłada swym postaciom w usta ideologiczne wypowiedzi o przyjaźni niemiecko-radzieckiej pasujące do czasów NRD lub schröderowskich putiniad, ale za to nie epatuje drastycznymi scenami gwałtu. Jedynie je markuje. Nie drażni pornografią, ale daje do zrozumienia, na czym polega zbrodnia gwałtu. Polega ona na destrukcji psychicznej ofiary, nie mówiąc już o morderstwach w trakcie gwałtu czy o samobójstwach zgwałconych.

Niemniej - wbrew obawom - nie jest ten film kolejnym przykładem "przekłamywania historii" przez Niemców czy ich "samoużalania się". To raczej celuloidowy pomnik kobiecej siły przetrwania, dostosowania się do sytuacji i instynktownego oportunizmu. Po pierwszym gwałcie tytułowa "Anonima" przysięga sobie, że nikt już nie weźmie jej siłą. Wystarczy gwałciciela zamienić w opiekuna, wystarczy, by był oficerem. Jako jego zdobycz i kochanka będzie dla prostych żołnierzy nietykalna. I plan się udaje. Anonima uwodzi oficera, najpierw jednego, potem drugiego, który nie tylko daje jej ochronę, ale też dostarcza żywności, z której korzysta cała kamienica.

Nie ona jedna stosuje tę taktykę przetrwania. Wiele kobiet, i starze i młodsze - które mają swojego "opiekuna" są nie tylko bezpieczne, ale i syte. Fraternizacja z wrogiem daje złudzenie normalności. Można się zabawić, popić, potańczyć. Można pokpić wraz z innymi kobietami z żałosnej kultury erotycznej zwycięzców lub - będąc w zaawansowanym wieku - pochwalić się zasłyszanymi, niewyszukanymi komplementami.

Ten cynizm może się na pierwszy rzut oka wydawać nie na miejscu. Jednak widz szybko się orientuje, że jest on po prostu jedyną formą przetrwania. Ale by tego dokonać, trzeba mieć doświadczenie życiowe, którego nie mają młodziutkie dziewczyny. To one głównie padają ofiarą zbrodni gwałtu.

"Anonima" przyciąga publiczność, ale nie zebrała nazbyt entuzjastycznych recenzji. Natomiast wywołała ciekawą polemikę na łamach "Berliner Zeitung": czy gwałty były sterowaną strategią zwycięzców, czy też przejawem wojennej anarchii?

Hubertus Knabe, autor właśnie wydanej książki "Dzień wyzwolenia? Koniec wojny w Niemczech wschodnich", twierdzi, że od kwietnia do czerwca w regionie Berlina zgwałcono około 100 tys. kobiet i dziewcząt, a 10 tys. zamordowano. W sumie w całych dawnych Niemczech wschodnich - około 2 mln kobiet padło ofiarą tej przemocy! Na dowód, że był to system zastraszania i zemsty, a nie spontaniczna żołnierska samowola, Knabe cytuje apele Ilii Erenburga: "Zabij Niemca! O to prosi cię twoja stara matka". Również Stalin w rozmowie z Milovanem Dżilasem [jugosłowiańskim komunistą, współpracownikiem Tito] usprawiedliwiał grabież i gwałty na Niemkach. Oficerowie, którzy przeciwstawiali się gwałtom w Prusach wschodnich, jak Lew Kopielew, byli represjonowani. Co prawda już w czasie walk o Berlin propagandę nienawiści wyciszono. Ale gwałcicieli zaczęto karać dopiero po wojnie.

Bert Hoppe uważa zaś, że "łamanie tabu" przez literaturę i film niemiecki rozmija się z prawdą historyczną. Jego zdaniem gwałty na Niemkach nie były zaplanowane. Nie wiadomo też, ile ich było. Szacunki sięgają od kilkudziesięciu tysięcy do 1,9 miliona, co niebezpiecznie, według niego, przypomina "wyścig ofiar", zacierający przyczynę całego zła, to znaczy ludobójczą wojnę rozpoczętą przez III Rzeszę. Trzeba też, powiada Hoppe, we właściwym kontekście oceniać wezwania Erenburga do zabijania Niemców. Było to w lipcu 1942, gdy Wehrmacht docierał do Kaukazu, a więc nie dotyczyło mordowania i gwałcenia niemieckiej ludności cywilnej. W roku 1945 gwałty nie były wynikiem przyzwolenia, lecz zdziczenia, a sprawcami byli zwykle żołnierze piechoty, którzy w swej masie nie tylko wywodzili się z dołów społecznych, ale też ponosili największe straty. A ich ofiarami były nie tylko Niemki, ale również Czeszki w Brnie czy nawet rosyjskie robotnice przymusowe. Gwałty na kobietach towarzyszą wszelkiej wojnie, tak było też w Wietnamie. Takie rozszczepianie włosa na czworo do dziś żyjącym ofiarom gwałtów może się wydawać cyniczne, przyznaje polemista, jednak nadawanie gwałcicielom "mongolskich" rysów twarzy, jak to ma miejsce w "Anonimie", jedynie rewitalizuje stereotypy nazistowskiej propagandy, konkluduje Hoppe.

To za ostra ocena. "Anonima" jest zrobiony z kulturą i dystansem, i nie o azjatyckie twarze gwałcicieli tu chodzi, lecz o nieobecność własnych - niemieckich mężczyzn, którzy by swe kobiety obronili. "Gdzież oni teraz są, ci nasi wybawcy, te wielkie armie?" - woła szyderczo jedna z kobiet. Oni są, ale w tle, pokonani, psychicznie wykastrowani jako wojownicy - skazani na jedzenie zdobyte przez ich oddające się zwycięzcom córki, siostry, żony. Niektórzy nie wytrzymują i popełniają samobójstwo, inni odchodzą. Ale większość widzi, co się dzieje i milczy. Przez całe życie. I milczą także kobiety.

To nieprawda, że gwałty były tabu. Opowiadano o nich półgębkiem, jako dramat kogoś innego - znajomej, ciotki, siostry. Nigdy własny. Na tym polegał skandal "Anonimy", gdy ukazała się w 2003 roku. Wtedy dopiero po raz pierwszy kobieta z całą odwagą napisała, to jej się przytrafiło i jak się odbywało.

Nina Hoss, z wielkim wyczuciem grająca główną rolę, tak rozszyfrowuje swą bohaterkę: "Nie mogłam jej pokazać jako niewinną ofiarę, choć jest w niej coś imponującego. Po tych okropnościach, które ją spotkały, znajduje w sobie siłę, by siąść i w sposób bardzo zróżnicowany zastanowić się, kim są ci Rosjanie, którzy jej to wyrządzili. Trzeba mieć siłę psychiczną i być uczciwym, by pięć minut po gwałcie powiedzieć sobie, że jest to zemsta za to, co Niemcy wyprawiali w Rosji. Ona nie użala się nad sobą. To wynika z jej pruskiego wychowania. Trzeba działać, a nie mazgaić się".

Na pytanie, czy zwycięzcy przypadkiem nie są sexy, podczas gdy pokonani są zdyskredytowani, Hoss odpowiada, że to bardzo niebezpieczna teza, ponieważ wtedy zwycięzcy byli przede wszystkim zagrożeniem, podczas gdy przegrani Niemcy byli w łachmanach, przygnębieni, i nie chcieli mówić ani o tym, co sami przeszli i co robili, ani o tym, co przeszły i robiły ich kobiety. Obie strony zawarły pakt milczenia - o własnych zbrodniach i własnych cierpieniach. I o tym właśnie jest ten film.

(Adam Krzemiński, „Gwałty, czyli pakt milczenia”, Gazeta Wyborcza, 12.11.2008)