Trzy dni przed premierą zaplanowaną na sobotę 30 października oglądałem pierwszą z prób generalnych do pierwszej w historii legnickiego teatru realizacji scenicznej dla naj-najów. Na szczęście była to przymiarka z publicznością - z dziećmi i ich opiekunami. Mogłem zatem śledzić zarówno przebieg widowiska, jak i reakcje tych, dla których je skrojono. Radosna i spontaniczna bitwa na poduszki po zakończeniu spektaklu była wymownym świadectwem, że dzieciaki zaakceptowały trzy kwadranse i całą formułę przedstawienia.

Udana próba generalna wróży nieudaną premierę. To jeden z teatralnych przesądów. Po tym co widziałem, można machnąć nań z politowaniem i wysłać go w kosmos. Widowisko "Rok na ziemi. Cztery pory roku" wyreżyserowane przez Joannę Gonschorek jest gotowe do premiery. Jego realizatorzy i wykonawcy mają pełne prawo oczekiwać sukcesu.

Nie wolno klaskać na próbie generalnej. To inny z przesądów. Na szczęście dzieci i opiekunowie o tym nie wiedzieli. Dla zebranej publiczności był to wszak normalny spektakl, mimo że połowę widzów stanowili krewni i znajomi królika oraz ich pociechy (dobrym pomysłem było, że wśród dzieciaków były nie tylko te jeszcze gaworzące i ledwo trzymające pion, ale i nieco starsze, spoza limitu 1-4 liczonego w latach). Fakt. Aktorzy nie wyszli do ukłonów i podziękowań podtrzymując tradycję próby. Szkoda. Stracili okazję do autoprezentacji i uzupełnienia tym sposobem widowiska. Mogli przedstawić siebie i grane postaci. Kolejno: łobuziak Julek z tornistrem, czapką z gazety i procą w ręku (Aleksandra Listwan), Filip w błazeńskiej czapce i wielkim kluczykiem-sztandarem Satyrykonu (Mateusz Krzyk), Pan Sik - Neptun z wielką siwą brodą i trójzębem w dłoni (Bartosz Bulanda), Jajo, potem Paw pyszniący się ogonem (Magdalena Biegańska), Baba - Babcia (Zuza Motorniuk), Wnusia - Dziecko (Magda Skiba). Mogli też pojawić się na pożegnanie ci, którzy na żywo, choć w ukryciu, dobywali ilustracyjnych dźwięków (Andrzej Janiga i Amadeusz Naczyński). No i ten, który z wielką precyzją zdjął z postumentów, ożywił i wprowadził na scenę trzy znane legnickie pomniki (Szymon Antoniak), a przy okazji wybudował Kramy Śledziowe.

Po zakończeniu widowiska jeden z rodziców postulował, by wśród dzieci zasiadających na poduszkach rozrzuconych na obrotowej scenie pojawiła się jakaś królowa. Najlepiej z koroną na głowie, bo - jak przekonywał - królowe są w bajkach dla dzieci niezbędne. Tymczasem królowa była! Królowa polskiej i amerykańskiej sceny, najwybitniejsza polska aktorka wszech czasów i patronka legnickiego teatru Helena Modrzejewska (Julia Radecka). Prawda. Korony nie miała, ale już suknię stylizowaną na epokę, w której gwiazdowała - jak najbardziej. Inna rzecz, że dla tej postaci nie znaleziono właściwego miejsca. Ani w widowisku, ani wśród publiczności. Wielu mogło w ogóle nie zauważyć tej postaci skromnie zasiadającej na skraju sceny.

Podczas próby generalnej nie należy siadać na widowni przed reżyserem. To kolejny z teatralnych przesądów. Najwyraźniej już dawno odesłany do lamusa. Tym bardziej podczas takiej próby, na której reżyserka zasiadła wśród maluchów. Była jak czuła opiekunka, ale i uważna obserwatorka tego, co się działo. Na scenie i wśród widzów, na bieżąco zapisując na kartce uwagi na temat zdarzeń i wrażeń.

Pawie pióra na scenie przynoszą kłopot i nieszczęście. Ba! Tymczasem w spektaklu z wielkiego jaja wykluwa się roztańczony i pyszniący się swoim ogonem paw. Pawim piórem (choć umownym) złośliwie łaskotany był Julek. Tfu! Na psa urok. Można też splunąć przez lewe ramię. Albo śmiać się radośnie z teatralnych przesądów. Jak nieświadome ich dzieci na widowisku, które oglądały i w którym uczestniczyły. Siały kwiatki, zbierały spadające liście, obrzucały pomnik gąbkowymi śnieżkami, śmiały się, dogadywały, machały rękoma, choć z największą rozkoszą waliły w wielki bęben.

Pecha przynosi wejście do teatru w kapeluszu i wchodzenie na scenę w prywatnych butach. Nie wiedziałem. Może dotyczy to wyłącznie aktorów? W kapeluszu oglądałem przecież tę generalkę, a uszedłem cały, zdrowy, a co więcej zadowolony. Zgodnie z inscenizacyjnym założeniem siedziałem na wybudowanym rancie obrotowej sceny. Oczywiście we własnych butach. Choć nie do końca. Obsługa widowni zadbała, bym nie narażał powodzenia widowiska. Po prawdzie, bym nie zabłocił białej wykładziny, czyli miejsca na usadzanie dzieci, które turlały się i śmigały po niej w skarpetkach. Mnie, jak i resztę dorosłych, odziano zatem w szpitalne ochraniacze na obuwie.

W taki oto sposób minęły mi trzy kwadranse na barwnym, pozbawionym niemal słów przedstawieniu (urocze były te wszystkie: nu nu, amu, aua, tuli lul, huhu, gili, bach, pan Sik  i inne wydawane przez aktorów dźwięki), w którym odbyłem wraz z Babcią i Wnusią podróż po Legnicy przez cztery pory roku. Ale nie tylko. Z wielką delikatnością przyrównano całość do naturalnego cyklu życia - od narodzin wykluwającego się Pawia, przez kąpiele w letnich kolorach i promieniach słońca, przez jesień pozbawiającą drzew listowia, a starzejących się ludzi sił, aż po chłód zimy symbolizującej nieuchronność śmierci (Babcia  w animowanej sekwencji teatru cienia unosi się w obłoki i znika żegnana przez pozostałych bohaterów widowiska oraz maluchy dziecięcym pa-pa). Równie nieprzypadkowo, usadzeni na scenie obrotowej, wraz ze zmianą pór roku i życiowego etapu, odbywaliśmy parokrotnie jazdę na tej wolno wirującej karuzeli. Bo przecież: "Wiosna, lato, jesień, zima. Coś się kończy, coś zaczyna. Coś się rodzi, coś odchodzi. To natury krąg" - jak usłyszeliśmy czterokrotnie, namawiani przy tym do wspólnego śpiewania.

Dobrze wróży rozpoczęcie premierowego przedstawienia z 13-to minutowym opóźnieniem. Hmm... Ten przesąd jest chyba mało znany i praktykowany. Z zaciekawieniem poczekam jednak na informacje, co i jak się na sobotniej premierze wydarzy. Także na popremierowe opinie, relacje, recenzje.

Byłbym zapomniał. Panie kompozytor. Mówiłeś, że cała muzyka to własne pomysły. Wiem, że emeryci słyszą słabo. Słoń na ucho, to też małe piwo. Ale miałem wrażenie, że usłyszałem słynny muzyczny fragment z "Deszczowej piosenki" (amerykański film muzyczny z 1952 roku w reżyserii Stanleya Donena i Gene’a Kelly’ego). Przesłyszałem się?

Grzegorz Żurawiński