Opublikowanej w wakacyjnym (7-8/2021) numerze miesięcznika poświęconego dramaturgii współczesnej sztuce legnickiego dramatopisarza Roberta Urbańskiego "Król w środku nocy", która jest laureatem konkursu ZAiKS "Pod pretekstem", towarzyszy rozmowa pt. "Znaczy giniemy?", którą z autorem przeprowadził Piotr Olkusz.

Piotr Olkusz: "Król w środku nocy" to sztuka historyczna, komedia łotrzykowska, dramat płaszcza i szpady?

Robert Urbański: Jak często w literaturze - zależy to w dużej mierze od czytelnika. Ale pisząc ten tekst, miałem świadomość, że komizm i awanturniczość fabuły mają określoną rolę do odegrania: dają - powiedziałbym - zewnętrzną powłokę atrakcyjności, która skłania czytelnika do śledzenia wypadków z innego porządku: wypadków, które już wcale takie wesołe nie są. Chciałbym móc myśleć, że koniec końców jest to jedna z takich komedii, które głęboko w duchu są bardzo smutne.

Bo smutne były czasy, w których tekst pisałeś?

Pisałem "Króla w środku nocy" na zamknięty konkurs ZAiKSu "Pod pretekstem" - latem i wczesną jesienią 2020 roku, w środku pandemii, więc tak: czasy nie były szczególnie pogodne. Ale chyba akurat nie o ntej smucie myślałeś zadając to pytanie, ani też nie ona w sposób decydujący wpłynęła na kształt dramatu. To oczywiście sprawa dużo szersza. Konkurs przynaglił mnie do zebrania myśli, z którymi chodziłem dłużej, i które rodziły się w trakcie moich lektur o Stanisławie Auguście i jego epoce. Sam król jest postacią na tyle fascynującą, że do końca życia mógłbym pisać dramaty tylko o nim... Gdzie tam dramaty: on daje materiał i na powieści, i na opowiadania, i na scenariusze... Można pisać w duchu awanturniczym i nostalgicznym, smutno i nie smutno, można pisać o polityce, kulturze, oczywiście o życiu prywatnym. To przebogaty materiał, by pisać naprawdę różnorako, co zresztą nie jest żadnym moim odkryciem.

Jeden z największych francuskich historyków tego okresu, Pierre Gaxotte, misją swojego życia - i to już niemal wiek temu - uczynił odkłamywanie osiemnastego stulecia. Analizował, w jaki sposób fabrykowano, zwłaszcza w okresie rewolucji, fikcyjne pamiętniki i archiwa, z których później, krok po kroku, rodziły się niezliczone powieści Dumasów i jego naśladowców. Nie mówiąc oczywiście o tym, jak z fabrykowania fikcji korzystała sama rewolucja, która zrobiła co mogła, by obrzydzić ancien régime: po to, aby w zbiorowej świadomości rysował się wyłącznie jako czas intrygujących kardynałów lub królowych zadziwionych, że biedota nie je ciastek.

Zmierzasz do tego, by rozprawić się z moim tekstem z perspektywy historycznej?

Oczywiście! Poniatowskiego porwano w 1771, a madame Geoffrin była w Warszawie pięć lat wcześniej...

Trafiony! Faktycznie: zestawienie tych dwóch wydarzeń to wyłącznie mój wynalazek i prywatny gwałt na historii. Wydało mi się jednak ciekawe, by zaprosić ją do Polski w innym terminie: by mogła przyjrzeć się temu, jak naprawdę funkcjonuje nasz kraj, zwłaszcza w momencie - nazwijmy to - lekkiego zawirowania. Nie wiem czy wypada się chwalić, ale... W rozmowie po czytaniu sztuki w Teatrze Dramatycznym doktor habilitowany Piotr Ugniewski, wytrawny specjalista od osiemnastego wieku, mówił o moim historycznym przygotowaniu całkiem przychylnie. Prosił o tekst, mówił, że chce z jego wykorzystaniem pracować ze swoimi studentami.

Przegrałem.

Z kretesem! Ale oczywiście, pochlebiam sobie, że jakby ktoś miał się uczyć historii na moim tekście, to może nie byłby to czas stracony. Nawiązując do Dumasa i literackiego obrazu osiemnastego stulecia, do jakiego się przyzwyczailiśmy... Wspaniale, że mamy jego powieści, wspaniale, że tak dobrze się kłamie o osiemnastym wieku, tylko że nie zwalnia nas to z podejmowania próby ustalenia, jaka jednak była prawda. Tak, w mojej sztuce celowo przekłamałem daty - szybko to zauważyłeś. Ale poza tym jest tam zadziwiająco dużo zgodności z ustaleniami historyków. Celowo mówię "zadziwiająco" - wiemy przecież, że nie każdy okres dziejów jest równie ciekawym materiałem literackim i nierzadko wierność historii szkodzi temu, co literackie. Osiemnasty wiek jest pod tym względem wyjątkowy.

Skoro mowa o uczeniu się historii, to zadam pytanie, które zadawano nam w szkołach na lekcjach historii: sympatyzujesz z Poniatowskim?

Nie ukrywam, że raczej sympatyzuję, co w żadnym razie, mam nadzieję, że nie wykrzywia mojej percepcji tej postaci, że mam na tyle uczciwości historyka, czy człowiaka, który może sobie pozwolić na dystans, żeby nie dokonywać takiej bezkrytycznej gloryfikacji, która się zdarza, zwłaszcza w sporach o naturę postępu czy samego oświecenia. Tym bardziej nie chcę, by go używać w charakterze argumentu w jakimś bieżącym konflikcie. Umiejmy dostrzec całe skomplikowanie i tragizm, zarówno jego, jak i jego współczesnych.

Odżegnujesz się od używania opowieści o dziejach Poniatowskiego, by rozprawiać się e współczesnością, ale przecież ta współczesność zdaje się wylewać z twojego tekstu. Kiedy Madame Geoffrin wyrzuca z siebie "Proszę mi powiedzieć, co się tutaj dzieje? Co to za szaleństwo? Jechałam tyle czasu, myślałam, że zobaczę, jak się ten dziki kraj cywilizuje...", to mamy przed oczami Ursulę von der Leyen wysiadającą, z walizką Lancela i w apaszce Hermèsa, z samolotu na Okęciu, bo Parlament Europejski nakazał jej ustalić, co się u nas wyprawia...

Zawsze jest pokusa, żeby taką sytuację z przeszłości widzieć jako prostą alegorię, jako pewnego rodzaju zwierciadło, krzywe bądź niekrzywe, i to jest oczywiście jakiś sposób na lekturę. Tyle że wydaje mi się, że jest to sposób upraszczający, że jest to sposób, który nas usypia przy czytaniu. Pozornie daje nam emocję intensywną, bo pobudza jakiś rodzaj kontaktu z chwilą bieżącą, która zawsze nas elektryzuje. Ale automatycznie wtedy dryfujemy na taką pozycję, jaką przyjmujemy wobec codziennego walenia się po głowach, które obserwujemy i w którym uczestniczymy, i zamyka nam tak naprawdę ten sposób odbioru, który powinien w przypadku słowa pisanego mieć większą wagę: odbioru z szacunkiem do całej złożoności tego tematu. Czyli odbioru, który nie poprzestaje na przeczytaniu słów, tylko stara się dociec, skąd się one wzięły? Co za nimi stoi? Dokąd prowadzą? Umieszcza to czytelnika w kontekście epoki. Jeśli już chcemy czy musimy coś tak łatwo zestawiać, to zestawmy epoki, nie pojedyncze postacie czy postawy: nie chodzi przecież o nadawanie historycznym postaciom dzisiejszych barw partyjnych czy ideowych.

Mówisz prawie tak ostro, jak znany z ostrych sądów historyk ancien régime'u Marc Fumaroli, zresztą wielki admirator Poniatowskiego. autor wydanej w Polsce w 2007 rozprawy "Gdy Europa mówiła po francusku", ze wspaniałym rozdziałem o Stanisławie Auguście. On nieustannie powtarzał, że ma dość postaw w stylu: "zajmuję się historią, bo ona mówi o współczesności", "czytam klasykę, bo jest wciąż aktualna"... Powtarzał za to: "historia jest interesująca, bo jest interesująca. Kropka".

Jednego dnia podpisałbym się pod zdaniami, które Fumaroli krytykuje, innego podpisałbym się pod jego opiniami. To postawa, za którą nie do końca siebie lubię: bo to jak powiedzieć "i tak, i nie". Wydaje mi się jednak, że na tym polega piękna atrakcyjność historii: z jednej strony stwarza pokusę czerpania ze skarbca przeszłości, żeby lepiej zrozumieć to, co się dzieje dookoła, i temu nie da się nie ulec, zwłaszcza że paralele są czasami naprawdę uderzające. A z drugiej strony jest we mnie ciekawość samej materii: niedługo po tym, jak już się w nią zagłębimy, to przestaje byżć istotne, czy nam się to kojarzy z tym, z tamtym czy z owym, cośmy widzieli wczoraj czy przedwczoraj, tylko faktycznie ten świat pochłania sam w sobie.

A która z historycznych postaci, nie pokroju króla, ale mniejszego - mówisz przecież o drobiazgach - pochłonęła cię bez reszty?

Może Kuźma? Myślę, że mam dla niego jakiś rodzaj zrozumienia, czy może współczucia - choć to ostatnie brzmi akurat protekcjonalnie, a tej postawy wolałbym uniknąć.

To zostańmy przy zrozumieniu. Skąd zrozumienia dla porywacza króla?

Stąd, że mam dużo zrozumienia dla osób, dla których źródłem życiowego dramatu jest to, że nie są w stanie zrozumieć świata. Że ich dobre chęci ciągle rozbijają się o pewien mur, a one same nawet nie do końca potrafią rozpoznać, co to jest za mur. Pewne działania prowadzą Kuźmę do miejsca, w którym on sam już wie, że myli drogę, ale nie jest w stanie pojąć do końca, gdzie tkwi błąd? W którym momencie zboczył? I - co może najważniejsze - Kuźma nie wie, czy zmieniając sposób postępowania, pójdzie wreszcie tą upragnioną drogą do celu, czy jeszcze nadal będzie błądził.

Przykuła moją uwagę jego rozmowa z Poniatowskim. Mówi, że "nie będzie szedł z królem na dysputy, bo to nie jest pora na dysputy". Można to oczywiście przeczytać jako stwierdzenie, że nie chce tracić czasu na strzępienie języka, bo musi działać. Ale miałem wrażenie, że ta "dysputa" pojawia się w jego wypowiedzi naprawdę nie przez przypadek. Osiemnasty wiek był czasem konwersji i filozoficznych dysput, wiekiem rozwijania umiejętności toczenia słownych sporów, a z czasem przekonania, że za pomocą samego myślenia można zmienić wszystko. Kuźma jeśli w ogóle to rozumie, to się tego boi.

A sam Poniatowski, zresztą, nie umie udzielić odpowiedzi, która te wszystkie wątpliwości rozwieje. Nie wszystko wystarczy powiedzieć i pomyśleć.

Pani Geoffrin, która odziedziczyła swój salon po Madame Tencin, też musiała się zmierzyć z falą zwątpienia w rozum: dla gości jej poprzedniczki wszystko było prostsze - rozum może wszystko. La Motte recytował u niej nawet poezję pisaną, jakoby bez serca, ale z rozumem, według matematycznych wzorców; dziś to okrutna grafomania. Ale za czasów Geoffrin, przy jednoczesnej świadomości, że rozum to piękna sprawa, coraz częściej wątpiono, że rozwiązuje on wszelkie problemy. Wydaje się, że swojski Kuźma-porywacz ma - paradoksalnie - światowe lęki: nie wszystko zrozumiemy, nie wszystko da się ułożyć w porządek.

Jest to historia, w której tego rodzaju refleksja już zaczyna podskórnie nabrzmiewać: sytuacja, w której wykorzystywanie rozumu zaczyna coraz bardziej służyć uspokajaniu siebie za pomocą słów (choć realna sytuacja wskazuje, że jest inaczej, niż sobie wymyślamy) jest sytuacją na pewno jakiegoś dojmującego dyskomfortu poznawczego. I to oczywiście wpływa na działania moich bohaterów.

Znalazłem gdzieś zdjęcie medalu wybitego w związku z porwaniem króla - patrzyłem na jego awers i rewers, i nie potrafiłem ustalić, czy wybito go, aby upamiętnić, że porwano tego złego Poniatowskiego, czy po to, aby upamiętnić, że porwanie było nieudane.

W propagandzie mówiono o "cudownym ocaleniu" - to miał być początek nowego sojuszu cudownie łączącego króla z ludem, który zostawiłby gdzieś z tyłu te niedokończone sprawy. Oto - sugerowali stronnicy króla - Bóg wyraźnie wskazał, kto tutaj, w tym sporze, nie tyle ma rację, ile niekoniecznie może być obciążony całym odium za to wszystko, co się działo.

"Bóg wyraźnie wskazał". A u ciebie w sztuce Poniatowski mówi, że "Bóg się polityką nie zajmuje".

Na co Kuźma odpowiada: "Znaczy giniemy?".

*******

Robert Urbański jest dramatopisarzem, dramaturgiem, tłumaczem, od 2007 roku kierownikiem literackim Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy, w którym wystawiono wiele jego dramatów, między innymi "Łemko", "Wschody i zachody miasta", "Szaweł", Skarb wdowy Schadenfreude", "Człowiek na moście". "Przerwana odyseja". Jego utwory znają także chociażby widzowie Teatru Telewizji ("Porwać się na życie"), Teatru Nowego w Łodzi ("Kokolobolo, czyli opowieść o przypadkach Ślepego Maksa i Szai Magnata") czy Teatru Polskiego w Bielsku Białej ("Cesarz Ameryki"). Jest autorem ciepło przyjmowanych adaptacji teatralnych - między innymi "Tysiąca spokojnych miast" Jerzego Pilcha ("Zabijanie Gomułki" w Teatrze Kruczkowskiego w Zielonej Górze nagrodzone na XIII Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej za adaptację), czy "Cara Samozwańca" Adolfa Nowaczyńskiego ("Car Samozwaniec, czyli polskie na Moskwie gody", Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy, nagroda główa w dziedzinie prac dramaturgicznych I Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej "Klasyka Żywa").

 

(Piotr Olkusz, "Znaczy giniemy?", Miesięcznik Dialog, nr 7-8/ 2021)