"Wszyscy chcą żyć" Hanocha Levina wyreżyserowane przez Łukasza Kosa to szaleństwo, brawura i jazda w tempie pendolino. W czwartek pierwsza próba, w sobotni wieczór transmisja do sieci. Całość nazwano ostrożnie dramatyzowanym czytaniem, tymczasem na legnickiej scenie odegrano niemal pełnowymiarowy spektakl telewizyjny. Że z tekstami sztuki w rękach aktorów? Artyści dowiedli, że można i tak. Jedyne czego zabrakło, to należnych im gorących braw. Takie czasy, takie okoliczności.


Od wiosny zespół legnickiego teatru testuje nowe formy dotarcia do publiczności. Kręci filmy ("Nowy Dekameron", "E-migrant", "Chlebem i solą"), dokonuje rejestracji przedstawień ("Wierna wataha"), transmituje przedstawienia na żywo ze sceny do sieci ("Król Lear", "Wszyscy chcą żyć"). W przymusie izolacji od widza teatr zamienił się w producenta realizacji z pogranicza filmu i teatru telewizji. Na długo? Bóg raczy wiedzieć.

Teatr pandemiczny rozgrywa się na ekranach komputerów. Według  twórcy  koncepcji  postrzegania świata  jako globalnej wioski, ale też dwudziestowiecznego guru w dziedzinie mediów Marshalla McLuhana to "zimny" przekaz i takiż kontakt z rozproszonym i zindywidualizowanym odbiorcą. Granie na deskach sceny do kamery, ale jednocześnie do pustych foteli i ciszy na widowni, to dyskomfort i wyzwanie. Granie w tych warunkach komedii, bez zwrotnej reakcji publiczności, może być przygnębiające i jest to wyzwanie szczególne. Wymaga talentu, pomysłowości, determinacji i odrobiny szaleństwa. Podczas sobotniej transmisji ze Sceny Gadzickiego wszystko to dostaliśmy w pakiecie.

"Modrzejewska szuka komedii". Tak legniccy twórcy nazwali cykl performatywnych czytań, czyli teatru uproszczonego, robionego na szybko, by - jak objaśniają - "testować potencjał komedii w niewesołych czasach". Listopadowej "Zemsty" (ostatni spektakl z mocno ograniczoną, ale jednak z publicznością) nie musieli testować. To arcypolski evergreen. Łukasz Kos postawił na czarną komedię Hanocha Levina, dramatopisarza nazywanego czasami "tykającą bombą zegarową w świecie izraelskiego teatru". I przy pomocy siedmiorga legnickich aktorów (z niewielką pomocą piątki ich scenicznych przyjaciół) zdetonował bombę! Aż szkoda, że tylko jednorazowo. A może nie? Mam nadzieję, że nie zapomniano nagrać przedstawienia.

"Wszyscy chcą żyć" to opowieść o znudzonym sobą zamożnym małżeństwie. Wiejski hrabia Pozna (Bogdan Grzeszczak) i jego żona Poznabucha (Ewa Galusińska) to główne postaci sztuki. Niewiele ich już łączy poza dwójką synów-smarków (Mateusz Krzyk i Bartosz Bulanda). Doświadczą jednak ostatecznej próby swojego związku, gdy w ich domu pojawi się Gulgelewicz (Bartosz Bulanda), posłannik i realizator woli Anioła Śmierci (Paweł Palcat), z wyrokiem na pana domu.

Biurokratyczny błąd sprawi, że Pozna otrzyma szansę na przeżycie, o ile znajdzie zastępcę do grobu. Nasz bohater rozpaczliwie chwyci się tej nadziei. Gotów będzie na wszystko. Błaga o zastępstwo starych rodziców (Paweł Palcat i Joanna Gonschorek), przekonuje swojego sługę-kastrata Bambę (w roli przypominającej postać Kalego z "Pustyni i w puszczy" Robert Gulaczyk), a także innych: kulawych, garbatych, trędowatych i konających (epizodyczne role tej samej, a przecież nielicznej grupy aktorów; Mateuszowi Krzykowi naliczyłem łącznie siedem wcieleń) o marności ich życia. Gotów jest płacić, a nawet przyrzec wierność swojej żonie, byle go zastąpiła. Zdradzi ją zresztą chwilę później z udającą francuską aktorkę polską emigrantką (jak rodzice izraelskiego autora sztuki) Cycą (Joanna Gonschorek), która wyżej od cnoty ceniła możliwość posiadania futra, a że klient był obrzydliwy, to nawet dwóch.

Niestety ("Och, co za tragedia"). Wszyscy chcą żyć! Aby je ocalić zdesperowany Pozna da sobie nawet obciąć jaja. Tymczasem, już nad czeluścią grobu, jego żona zapłonie pożądaniem do Grabarza (Robert Gulaczyk). Dzięki prymitywnemu oszustwu Pozna ocali jednak życie. Po drodze straci je dwójka niewinnych dzieci, Bamba obie nogi, a Poznabucha twarz oblaną kwasem przez męża.

Było groteskowo, dosadnie, frywolnie, a nawet nieco perwersyjnie. Wszystko w ogromnym tempie (jest dla mnie tajemnicą, jak aktorzy wcielający się w rozliczne postaci nadążają ze zmianą kostiumów), które podkręcała dynamiczna kamera z ręki, a - widocznymi na ekranie gestami - także reżyser Łukasz Kos. Zasadniczo jednak w roli pojawiającego się na scenie narratora-demiurga suflującego didaskalia. Ruszyła scena obrotowa (bardziej było to słychać, niż widać), otworzyła się zapadnia, dwukrotnie usłyszeliśmy oślepiające błyski i uderzenia gromu. Było coś z Beethovena i wiedeńskiej operetki. Był bal i tańce. Także danse macabre z uzbrojoną w kosę kostuchą z trupią czaszką. Wykreowano nawet potężną śnieżną (styropianową) zamieć. Zaskoczony oglądałem zatem szalone, bogate formalnie i efektowne widowisko pod niewinną i wielce mylącą nazwą skromnego dramatyzowanego czytania. W efekcie komedia może i była czarna, ale przednia. Tylko jak bić brawa komputerowi?

Jedna rzecz była irytująca. Część obrazu przesłaniały mi w dole ekranu banery partnerów teatru. Nie wiem tylko, czy była to wada transmisji, czy moja komputerowa nieudolność.

Grzegorz Żurawiński