Który z dyrektorów teatru w wielkich miastach zaryzykowałby dziś taki spektakl i utrzymał go w repertuarze? – pyta Kalina Zalewska pisząc o „Dziadach” Lecha Raczaka wystawionych w byłym sklepie na betonowym osiedlu, ale jednak w legnickim Teatrze Modrzejewskiej. Pisze głównie o stylu i „głombowej” metodzie ogrywania industrialnych przestrzeni.

Dzięki inicjatywie Teatru Na Woli możemy w tym sezonie oglądać w Warszawie i nowsze, i starsze spektakle Teatru im. Modrzejewskiej z Legnicy, grane zazwyczaj w industrialnych przestrzeniach. W starej zajezdni autobusowej można było obejrzeć „Dziady” w reżyserii Lecha Raczaka. Przedstawienie, w którym Wielka Improwizacja jest monologiem pięciu Konradów, a więc całego pokolenia, zmagającego się ze wspólnym doświadczeniem, przeciwko któremu się buntuje. Z Salonem Warszawskim zawierającym dyskretny portret Jolanty Kwaśniewskiej, żałującej, że nie ma już takich balów w Warszawie, z Guślarzem-wiedźmą Joanny Gonschorek, z Księdzem Bogdana Grzeszczaka, z doskonałym Senatorem Pawła Wolaka, pełnym chamskiej buty, której nie stara się nawet ukrywać.

Walka dobra i zła toczona między diabłami w kabaretkach i kulejącymi aniołami, ale w rzeczywisty sposób tycząca dusz, a więc postępków bohaterów, przenika cały spektakl. Nikt nie jest wobec niej obojętny i nie może uniknąć wyboru. To bój z własnymi namiętnościami, starcie młodości z dojrzałością, ale przede wszystkim walka o wolność. Spektakl pokazuje jak ta walka wygląda, kiedy polityka zaborcy jest cyniczna i trzeba za nią zapłacić ostateczną cenę. Reżyser nie ma złudzeń co do dalszego losu skazanych. Zapowiada im cierpienie nie tyle fizyczne, ile psychiczne. W ostatniej scenie najstarszy Konrad (Lech Wołczyk), niesiony pod ręce, niedołężny i zależny od innych, jest zdziwaczały, pokrętny, schizofreniczny. Podobną kodą kończyły się ćwierć wieku temu „Dziady” Macieja Prusa, nawiązujące ostatnimi obrazami do malarstwa Malczewskiego i zasnuwającej wszystko mgły rozległych stepów czekających na zesłańców. Raczak poszedł tu jednak krok dalej, wskazując, kim staną się bohaterzy na zesłaniu, kiedy dojrzeją i zaczną się starzeć, jeśli oczywiście przeżyją…

Który z dyrektorów teatru w wielkich miastach zaryzykowałby dziś taki spektakl i utrzymał go w repertuarze? Chyba tylko wielki duchem Gustaw Holoubek nosił się z takim zamiarem, choć jego „Dziady”, w zamiarze rapsodyczne, byłyby krańcowo odmienną realizacją. Do tego przedsięwzięcia potrzebny był zespół, któremu publiczność ufa, który nieustannie o nią walczy, szukając jej w różnych miejscach swojego i nie tylko swojego miasta. Który od lat opowiada prawdziwe historie, nawet wtedy, kiedy są fikcyjne. Prawdziwe, to znaczy prawdopodobne, mocno osadzone w społecznej, historycznej, politycznej rzeczywistości. Artystyczne, ale nie artystowskie. Ideowe, ale nie ideologiczne. Teatr cieszący się czymś w rodzaju etosu, którego dorobił się ciężką pracą nad sobą i swoimi widzami. Taki, który mając świetnych aktorów, przemawia przede wszystkim siła inscenizacyjnej wizji i wspólnej kreacji. Jednym słowem, „Dziady” Raczaka mogły powstać w Legnicy, ale nie bardzo wiadomo, gdzie jeszcze (…).

(Kalina Zalewska, „Legnica, czyli prawdziwe historie”, Dialog 7/8 2008)



Od redaktora serwisu:

Powyżej zamieszczamy tylko wstęp do właściwego, bardzo obszernego tekstu, dla którego inspiracją jest wydawnictwo „Dramaty Modrzejewskiej. Antologia dramatów napisanych dla Teatru Modrzejewskiej w Legnicy”. Autorka omawia realizacje sztuk zapisanych w tym unikatowym wydawnictwie.

„Teatr, jak wiadomo, jest ulotny i mocno związany ze swoim czasem. Przedstawienia, schodząc z afisza, przestają istnieć, pozostaje tylko wspomnienie. Z tomem sztuk jest inaczej: nie przepada, pozostaje, jest konkretny, realny. Tylko czy ktoś do niego zajrzy? Czy „Dramaty Modrzejewskiej”, które były siłą legnickiego teatru i wypromowały jego markę, mają szansę na egzystencję poza nim? Czy staną się inspiracją dla innych reżyserów, aktorów, dyrektorów teatru” – pyta autorka tekstu.