Wracamy do ostatniego miesiąca mijającego roku. Z różnych względów kolejnego trudnego, ale… I to trzeba uczciwie sobie powiedzieć, który pozostawił po sobie artystycznie całkiem dobre wspomnienia. Pisze Piotr Bogdański.

Właśnie w grudniu miałem przyjemność uczestniczyć w spektaklu zrealizowanym z wyjątkowym rozmachem. Łukasz Kos przełożył słynny dramat Ingmara Bergmana „Fanny i Aleksander” na deski Teatru Modrzejewskiej w Legnicy. Reżyser w tym celu wykorzystał nie tylko scenę główną, ale również widownię, foyer, kulisy, korytarze, garderoby, dach, kotłownię i salę kominową. W tych wszystkich miejscach rozgrywa się akcja przedstawienia. Do kilku z nich udajemy się osobiście, a po pozostałych prowadzi nas zakapturzony operator. Dzięki niemu możemy oglądać dramat rodziny Ekdahlów na potężnych ekranach. Z każdą sceną dowiadujemy coraz więcej. Zamożni członkowie familii coraz bardziej wciągają nas w swoje tajemnice i problemy. Przez wspomniane „sceny” nieustannie przewija się 22 aktorów i dwa… psy. Momentami jest takie zamieszanie, że nie wiadomo na czym się skupić. To teatralne szaleństwo przypomina mi filmy zrealizowane w jednym ujęciu jak „Rosyjska Arka”. Główny wątek tekstu Bergmana to toksyczny związek Emilii Ekdahl z Edvardem Vergerusem – biskupem protestanckim. Pojawia się on po przerwie. Pewnie między innymi z tego powodu druga część jest na pewno bardziej interesująca. Aktorzy jak i cały zespół techniczny stanęli przed prawdziwym wyzwaniem, zarówno artystycznym jak i logistycznym. „Fanny i Aleksander” daje wyjątkową okazję do przeżycia czegoś niepowtarzalnego. Niestety, kiedy pierwsze zachwyty nad spektaklem minęły, z każdym kwadransem nasilały się kolejne wątpliwości. Czy rozmach przedsięwzięcia nie stłumił przekazu dramatu? Czy nie zagubił intymności przeżyć bohaterów? Wątpliwości może również budzić trochę przekombinowany finał z patetycznym (ku pociesze) przemówieniem. Mimo tych uwag, spektakl Kosa zachwyca formą, wielkością, odwagą i sprawnością. Miłośnicy teatru mają nieczęsto okazję, aby przeżyć coś tak niezapomnianego.

Jeszcze bardziej w świątecznym, czytaj bajkowym, klimacie Magdalena Piekorz (ta od filmu „Pręgi”) zrealizowała „Sen nocy letniej” Wiliama Szekspira. Podobno do łask wraca klasyczne podejście do teatru. Można zatem powiedzieć, że najnowsza premiera Teatru Polskiego we Wrocławiu idealnie wpisuje się w ten nurt. Kto zatem nie szuka nowych form, czy eksperymentów, a tęskni za prostotą, sprawdzonym humorem i pięknem, bezwzględnie powinien zobaczyć „Sen nocy letniej”. Na mnie największe wrażenie zrobiła… scenografia. Jej autorami są Katarzyna Sobańska i Marcel Sławiński. Artyści wypełnili scenę główną... lasem. Ze scenicznych desek wyrastają potężne drzewa obrośnięte bluszczem. Wśród nich przemykają bohaterowie dramatu m.in. Helena, Hemia, Hipolita, Tezeusz, Lizander, Demetriusz oraz elfy i Puk – żartowniś (dobry Bartosz Buława). Mieszkaniec leśnej kniei niezbyt rezolutnie adresuje miłosny pył, co mocno komplikuje miłosną rozgrywkę między szóstką kochanków. Spektakl, mimo doskonale znanej fabuły, ogląda się z wielką przyjemnością. Zaryzykowałbym nawet, że to propozycja familijna. Warto jeszcze wspomnieć, że do przedstawienia dwa plakaty przygotował dobrze znany Andrzej Pągowski.

Jeszcze więcej obiecywałem sobie po kolejnej wizycie w Legnicy. Tym razem teatr Modrzejewskiej zachęcał monodramem „Zapowiada się ładny dzień” wg tekstu Anny Podczaszy w wykonaniu Joanny Gonschorek w reżyserii Magdy Skiby. Takie zestawienie nazwisk nie może pozostawić nas obojętnymi. Gonschorek doskonale znamy z dziesiątek niezapomnianych kreacji w legnickim teatrze, ról filmowych (m.in. „25 lat niewinności”, „Pokot”) i serialowych (m.in. „Skazana”). Z kolei Skiba dała się poznać jako aktorka z tego samego teatru, ale ma też na koncie reżyserię „Drugiego pokoju” wg Z. Herberta. Trzecie nazwisko kojarzy się najbardziej miłośnikom poezji. Tym razem legniczanka napisała dramat specjalnie dla Gonschorek. Niestety podekscytowanie gasło z każdą minutą spektaklu. Pokrętny tekst o nieuchronności spotkania z takimi zjawiskami jak NFZ, SOR, OIOM, później ze śmiercią i odchodzeniem bliskich nie budzi emocji. Nie zmienia takiego poczucia odrobina humoru, gdy bohaterka czeka w kolejce do laryngologa. Dowolność interpretacyjna, o której mówi z zachwytem w wywiadach Magda Skiba, jest raczej obrazem niemocy twórczej. Widać to również w wymuszonym ruchu scenicznym. Niezrozumiały patetyzm aktorki połączony z groteskowością wręcz irytują. Aby oczekiwać od widza, aby pokusił się po przedstawieniu o refleksję, trzeba go najpierw wciągnąć w to, co dzieje się na scenie. Tymczasem stamtąd wieje nudą. Na szczęście repertuar legnickiego teatru jest niezwykle bogaty w bardzo dobre tytuły, ze znacznie lepszym udziałem Gonschorek i Skiby.

Na szczęście już na drugi dzień zasiadłem w fotelu Teatru Współczesnego we Wrocławiu. Powodem był spektakl „Woda w usta” Sandry Szwarc w reżyserii Leny Frankiewicz. I podobnie jak w Legnicy, mamy do czynienia z kobiecym trio. Trio ponieważ główną bohaterką jest Viola (Paulina Wosik). Co prawda towarzyszą jej – brat Sebastian (Mariusz Bąkowski) oraz ich rodzice – Rafał Cieluch i Anna Kieca, ale to ona tak naprawdę ciągnie przedstawienie. Aktorka opowiada o marzeniach i problemach swojej postaci przekonująco i przejmująco. Skutecznie przeplata sceny ze świata wyobraźni z twardą rzeczywistością. A jej prawdziwe życie to zmaganie się z ojcem alkoholikiem, obojętnością matki i niską samooceną. Wszystko to dzieje się na plaży bezludnej wyspy marzeń. Nie do końca wiemy, co jest prawdą, a co fałszem. Wiemy, że Viola lubi zmyślać. Jedno jest jednak pewne – jej traumatyczne dzieciństwo jest prawdziwe. Scenograf – Arek Ślesiński umieścił piaskową wyspę (dosłownie) na scenie, gdzie również zmieściły się krzesła dla widowni. Oświetleniowcy (Aleksander Prowaliński/Jan Sławkowski) potrafili wyczarować raz światło słońca, raz księżyca. W tych magicznych okolicznościach postaci nie mogły zwyczajnie chodzić po piasku. Czwórka aktorów zatem biega, tarza się, ale nade wszystko tańczy. „Woda w usta” zaczyna się od konwulsyjnego szamotania się, ale najpiękniej robi się, kiedy ich ciała wchodzą w bliski kontakt. Przypomina to wręcz elementy baletu. Za efektowną choreografię odpowiada Ula Zerek. Dramaturgi dodają realistyczne wywiady psychologa z bohaterami. Wówczas słyszymy całą prawdę o ich rodzinnych dramatach. Trudno tu nie być pod wrażeniem całości. „Woda w usta”, mimo że jest spektaklem bez typowej fabuły, trochę poetyckim, niejednoznacznym, daje pole do interpretacji i dyskusji. Gratulacje.

fot. Karol Budrewicz

(Piotr Bogdański, „Koniec roku, ale nie sezonu”, „Wiesz co” nr 3/2023, https://wieszco.pl/)