Na legnicką premierę "Snu srebrnego Salomei" szedłem pełen obaw i jak najgorszych myśli. Bo licealne wspomnienia, bo wieszcz Słowacki, czyli poetycka romantyczna nuda z mistyczno-wizjonerskim zadęciem, bo inscenizacyjny minimalizm, który przeraził mnie na pokazie prasowym fragmentów tej realizacji. Pisze Grzegorz Żurawiński na facebookowym profilu.

Nadzieje wiązałem z historiozoficznym i politycznym tłem przedstawienia. Rozliczeniem klęski polskiej misji kolonizacyjnej na Kresach wraz z osiemnastowiecznymi i nie ostatnimi w historii krwawymi relacjami polsko-ukraińskimi, na których zawsze korzystał ten trzeci, czyli rosnący w siłę moskiewski imperializm. Współczesny kontekst tych zaprzeszłych historii wydawał się zatem oczywisty. Tymczasem wszystko było inaczej. Stał się cud możliwy chyba tylko na scenie. Zaskoczony przez niemal dwie godziny wsłuchiwałem się, jak nigdy wcześniej w teatrze, w każde wypowiedziane przez aktorów słowo. Kompletnie nie przeszkadzało mi, że pozbawiona inscenizacyjnych i wizualnych efektów, ozdobników i rekwizytów całość najbliższa była spektaklowi teatru radiowego. Legniccy aktorzy, reżyser Piotr Cieplak oraz dramaturg Robert Urbański sprawili, że Gałkiewicz, jakim byłem, uwierzył Bladaczce, iż "Słowacki wielkim poetą był". Co więcej, nie tylko poetą i gorzkim wizjonerem. Obejrzałem bowiem pełen zwrotów akcji i ludzkich namiętności krwawy dramat o miłości i zdradzie, wierności i nikczemności na miarę Szekspira. Finałowe proroctwo Wernyhory i zaskakujący sposób (wizualnie i wokalnie nader efektowny) w jaki zostało zainscenizowane, to już temat na osobną opowieść. Tak jak jego wymowa, wobec pominięcia słynnej frazy na odejście ("Pany! Wasz dom purpurowy... Niech śpi - i ja spaty budu"). Popremierowe brawa były gorące, długie i zasłużone.

(Grzegorz Żurawiński, „Słowo ma moc”, https://www.facebook.com/, 19.11.2022)