Teatr Heleny Modrzejewskiej nie należy do największych, ale z pewnością do tych, cieszących się dobrą sławą. Ma on niepowtarzalny, kameralny klimat i chociażby z tego powodu warto się tam udać. Zaś spektakl "Wodewil Liegnitz albo ostatnia noc Republiki Weimarskiej" budzi mieszane uczucia. Z jednej strony imponuje muzycznym rozmachem - usłyszymy około dwudziestu zróżnicowanych stylistycznie songów - z drugiej zaś przytłacza chaotyczną fabułą i niezręcznym humorem. Jednak z pewnością jest to widowisko godne uwagi. Recenzuje Urszula Laszczyńska.

Do ogromnych zalet sztuki należy swobodna, kreatywna zabawa stylami i technikami muzycznymi. Usłyszymy zarówno wykonania operowe jak i growlowanie czy rockpop. Artyści świetnie bawią się w swoich rolach, kreując barwne, intrygujące postaci, a widz zaraża się ich entuzjazmem i zaangażowaniem. Ciekawym elementem była gra modulacją głosu.

Większość utworów zachęca do śpiewania razem z bohaterami i nie jeden widz, opuszczając salę teatralną, miał ochotę kupić płytę, by dłużej cieszyć się muzycznym kunsztem tego przedsięwzięcia. Zastrzeżenia budziły niestety teksty niektórych utworów. Tematyka musicalu ściśle wiąże się z przedwojennym napięciem i podziałami w legnickim społeczeństwie. Oczywistym wnioskiem płynącym z większości songów był absurd i groza wojny. To zrozumiałe. Jednak niestety zbyt nachalnie prezentowane. Zdarzało się, iż nie pozostawiano zbyt wiele miejsca na interpretację dla samego widza, a budowanie gier słownych i przesłań na oczywistym fakcie, że nazizm jest zły, nie pozwalało w pełni wykorzystać mocy niedomówień i symboliki, które są niezaprzeczalnym czarem teatru.

Zostało to jednak nadrobione przez hipnotyzujące rytmiką i dynamiką układy choreograficzne, za które odpowiedzialna była Paulina Andrzejewska-Damięcka. Niezwykle pomysłowy i energiczny ruch znacząco podniósł jakość musicalu i uprzyjemnił około trzygodzinne widowisko.
Na docenienie zasługuje również wykorzystanie przestrzeni poza sceną - aktorzy przemieszczają się po balkonach na widowni, wchodzą i wychodzą drzwiami dla widzów. Zabieg ten zwiększa poczucie uczestniczenia w przedstawianej historii.

Scenografia i kostiumy w stylu art déco autorstwa Łukasza Błażejewskiego świetnie oddają klimat lat 30., podupadającego kabaretu i przedwojennej słodko-gorzkiej Legnicy. Złote panele, którymi została obudowana scena, a także świecący szyld „Pałac Walhalla" bardzo naturalnie komponowały się z salą teatralną. Całość dopełniało światło, dające sugestię raz to estrady, raz mrocznej piwnicy, zręcznie zachowując w półcieniu band znajdujący się w głębi sceny.

Swój ślad w klimacie spektaklu odcisnął mocno styl berlińskiego kabaretu z okresu międzywojnia. Czarna skóra, cekiny, lycra, i buty na platformach spowite dymem papierosów z domieszką wulgarnego języka i rozseksualizowanego ruchu scenicznego budziły szczery dyskomfort i nadzieję na przełamanie fabuły pozytywnym akcentem.

Niestety ze sceny na scenę jest co raz bardziej przerażająco. Finał różni się od reszty spektaklu - wywołuje wrażenie złego snu pojawiającego się w gorączce i pozostawia mnóstwo pytań o ostateczne przesłanie sztuki.

(Urszula Laszczyńska, „Upadek obyczajów albo muzyczna zabawa w mieście Legnica”, http://www.dziennikteatralny.pl/, 18.04.2024)