Człowiek współczesny, jak wszyscy przed nim, nieustannie zatacza kręgi. Choćby nie chciał, choćby miał gdzieś rytm natury, wiosnę, lato, jesień i zimę, nawracające epidemie Bożych Narodzeń, sezonów urlopowych, śniadań, obiadów i kolacji. Pisze w  swoim comiesięcznym felietonie z cyklu „5000 znaków” Magda Drab.

Mówi się, że w kulturach tradycyjnych czas był cykliczny. Mnie nie opuszcza wrażenie, że on nadal taki jest, tylko cykle jakby krótsze i szybciej trzeba przemieszczać się po codziennym padoku. Przeszkód do przeskoczenia wiele, komend i recept nie brakuje, a jeszcze przydałoby się być twórczym, inspirującym, prowadzić ożywione rozmowy, dokonywać odkryć oraz spostrzeżeń, i dobrze, żeby fryzura nie straciła przy tym formy, bo wszystko trzeba nakręcić i sfotografować. Wiadomo, to, czego nie sfotografowano, być może wcale nie istnieje.

I tak w kółko: budzik dzwoniący o tej samej porze, głód, posiłek, płaszcz, wyjście, praca, powrót, posiłek… Dzień świstaka trwa w najlepsze. Pętla czasowa zaciska się i nagle zamiast własnego odbicia widzisz Phila Connorsa z komedii Harolda Ramisa, który wygląda z lustra w jakimś hoteliku, w którym akurat się znalazłeś w związku z podróżą służbową, i mówi: zobacz, to znów 2 lutego. To ciekawe, że film z lat dziewięćdziesiątych był masowo odbierany przez przedstawicieli różnych kościołów i sekt jako wierne odbicie ich doktryn religijnych. Miał pokazywać odnajdywanie sensu życia, którego brakuje w codziennej, jałowej egzystencji.

Dolegliwość, którą ja dostrzegam w sobie, w związku z cyklicznie nawracającym nadmiarem posiłków, obowiązków zawodowych, podróży, prania wysypującego się z pralki i pościeli, która się uparcie kłębi, choć wygładzało się ją dosłownie chwilę wcześniej, to posucha myśli. Gdy proza życia nawija się na morderczy kołowrotek, ogarnia mnie specyficzne znudzenie własnym towarzystwem, pomysłami i samej ze sobą nie chce mi się gadać. Zbyt dużo miejsca na moim twardym dysku zajmuje lista zakupów, żeby tam jeszcze pomieścić jakiś głębszy humanizm. To jest takie moje małe wypalenie. Nieduże. Jak pojedyncza łąka na jesieni, która padła ofiarą rolnika partacza. Ale od czasu do czasu się zdarza i jest trochę niepokojące, zważywszy, że człowiek wykonuje zawód kreatywny i powinien być nieustannie zainspirowany i ogarnięty twórczym poruszeniem. Brakuje jednak natchnienia, weny, muzy, czy tego czegoś, co sprawia, że pcha nas naprzód siła twórcza. To nieszczęsne natchnienie w równej mierze przykleiło się do religii, co do zawodów artystycznych, bo tu i tu człowiek zgodnie z naiwną tradycją powinien unosić się nieco ponad ziemią.

Ale nawet wolność od prania, obowiązków i ładny widok za oknem nie gwarantują sukcesu. Doskonale pamiętam, jak bohater W poszukiwaniu straconego czasu Prousta wystawiał się na bryzę morską, czytał, a i tak jego kiełkujący talent grzązł w kręcących się trybach bankiecików, romansów i życia towarzyskiego. Nic biedak nie mógł z siebie wykrzesać, choć odgrażał się nieustannie, że zaraz coś napisze. Musiał zatoczyć krąg. Przeżyć te wszystkie mieszczańskie przyjęcia, żeby z tęsknoty za tym, czego nie zrobił i nie zrozumiał, wrócić do początku swojej historii. Nie bez powodu Zeus spłodził muzy z Mnemosyne, boginią pamięci. Te dziewięć inspirujących panien miało zdolność wieszczenia może właśnie dlatego, że zostały zrodzone z pamięci i mogły bez końca czerpać z jej zasobów. Marcel, żeby zacząć wreszcie wieszczyć, też musiał się zatrzymać i zanurzyć w pamięć.

Ale mi daleko do muz w ten lutowy poranek, gdy świętuję mój prywatny dzień świstaka. Ja wiem, że Marcela zainspirowało zwykłe ciastko zwane magdalenką, Newtona jabłko, a Archimedesa woda i wanna. Ja wiem, że ludzie są fascynujący i można ich spotkać wszędzie, ale czasem to jakby nie wystarcza. I to nie jest wina jabłek, wanien, ani tym bardziej ludzi, tylko tego cyklu, kołowrotka, z którego nie można wyjść. Karuzeli, która sprawia, że człowiekowi kręci się w głowie i myśli tylko o tym, żeby nie upaść i nie zwymiotować. Podejrzewam, że motywacja hubrystyczna, o której pisał Kozielecki, zgodnie z którą człowiek naturalnie dąży do rozwoju i transgresji, nie może zadziałać w sytuacji ciągłego pędu, bo to już jest funkcjonowanie w sytuacji przekroczenia.

Mam w pamięci performans The house with the Ocean View Mariny Abramović. Trzy mansjony, do których prowadzą drabiny z nożami rzeźnickimi zamiast szczebli. Stół, łóżko, prysznic i toaleta, wokół których kręci się rutyna higieniczna. Cykl dobowy. Utarte ścieżki wyznaczone przez fizjologię i pokoik do medytacji. Pozorna nuda. Powtarzalność. Ostre szczeble zniechęcające do ucieczki. Ale też uważność. Spotkanie. Inspiracja dla wielu ludzi.

Co zatem robić? Uciec z padoku – raczej niemożliwe. Zatrzymać się pod jakimś drzewem i czekać na spadające jabłko, zjeść ciastko, poleżeć w wannie, zanurzyć się w pamięci, poszukać tego religijnego czy twórczego natchnienia i bardziej życie wyznawać, niż przeczekiwać i dawać się wodzić w kółko i w kółko? Może tak.

(Magda Drab, „5000 znaków. Inspirująco”, Miesięcznik „Teatr” nr 3/2024, https://teatr-pismo.pl/)