W legnickiej Modrzejewskiej reżyserka Daria Kopiec wraz z dramaturgiem Arturem Pałygą opowiadają na nowo Dzieje grzechu. Przepuszczają wątki z powieści Stefana Żeromskiego przez popkulturowe filtry: od latynoskiej ballady po hit Netfliksa z akcją osadzoną w więzieniu. Efekt? Przedstawienie uwodzi kompozycją poszczególnych scen, przykuwają uwagę niektóre postaci, część wątków zyskuje dzięki temu miksowi. Ale jako całość nie jest w stanie się obronić. Recenzuje Magda Piekarska.

To była wyczekiwana premiera – przygotowania do niej zbiegły się z kryzysem legnickiej sceny, która znalazła się w patowej sytuacji, kiedy prezydent Legnicy postanowił wycofać się z umowy o współfinansowaniu Modrzejewskiej. Teatr ogłosił zbiórkę na produkcję – udało się zgromadzić 34 tysiące złotych, czyli 17 procent całego budżetu (łącznie z wynikiem prowadzonej równolegle akcji „Podaruj fotel teatrowi” zebrano 100 tys. zł). Umiarkowany sukces zrzutki pokazuje, że nie tędy prowadzi droga do wyjścia z urzędniczo-ekonomicznego pata. Można zastanawiać się nad przyczynami. Czy jest tak, jak napisała lokalna dziennikarka – że ludziom łatwo podpisać się pod listem protestacyjnym, ale trudniej sięgnąć do kieszeni? Że dyrektor Jacek Głomb jest mało przekonujący w walce o teatr? I że może legniczanie wcale go nie potrzebują? A może jest inaczej – nawet oddany sympatyk tej sceny ma prawo odczuwać wewnętrzną niezgodę wobec sytuacji, w której spektakl w publicznym, finansowanym z podatków obywateli teatrze musi powstawać ze składek darczyńców. Dlatego takie inicjatywy rzadko kończą się sukcesem, jaki zwieńczył obywatelski zryw prowadzący do prezentacji Klątwy na Międzynarodowym Festiwalu Dialog Wrocław w 2017 roku, kiedy to obecność spektaklu Frljicia w repertuarze sprowokowała Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego do wycofania dotacji na program polski imprezy. Wtedy jednak pospolite ruszenie darczyńców uruchomiły cenzorskie zakusy uderzające w twórczą wolność, a mimo sukcesu akcji jej organizatorzy podkreślali, że pozostanie raczej ewenementem i nie wyznaczy trendu pozwalającego ratować w kryzysowych sytuacjach instytucje kultury. W wypadku Legnicy mamy trwający od lat konflikt prezydenta z dyrektorem teatru, który zaowocował decyzją o wycofaniu finansowania – niezrozumiałą i absurdalną, jeśli się weźmie pod uwagę, że rzecz dotyczy sporego, monoteatralnego miasta, które swoją markę i prestiż zawdzięcza wciąż przede wszystkim Modrzejewskiej. Cóż, narracja o urzędniczej głupocie nie „sprzeda się” tak łatwo jak opowieść o kneblującym artystów ministrze-cenzorze.

No dobrze, ale w efekcie tych perturbacji oglądamy na scenie Modrzejewskiej nie opowieść o grzechach ludzi władzy, ale o winach tych boleśnie jej pozbawionych. Minęły już czasy, kiedy zarówno powieść Żeromskiego o namiętnych wzlotach i moralnych upadkach Ewy Pobratyńskiej, jak i jej adaptacje teatralne i filmowe wywoływały społeczne oburzenie, prowokując część obywateli do zakłócania spektakli, a księży do odsądzania twórców od czci i wiary. Wydaje się, że jeśli Żeromski ze swoim portretem ślepej niewolnicy instynktów, miałby dziś odpierać ciosy, to padałyby one ze strony feministek, dostrzegających uwięzienie bohaterki w męskiej perspektywie, w do bólu patriarchalnym świecie, w którym to nie kobiety rozdają karty.

A jednak Dzieje grzechu wciąż prowokują nowe odczytania. Pałyga z Kopiec nie jako pierwsi we współczesnym teatrze sięgają po powieść Żeromskiego – uwspółcześnioną wersję tej historii opowiadał dekadę temu w kieleckim Teatrze Żeromskiego Michał Kotański, wrocławianie pamiętają jeszcze wcześniejszą, musicalową i zrealizowaną w duchu epoki adaptację Anny Kękuś-Poks w Teatrze Muzycznym Capitol. Na kwiecień queerowo-feministyczny spektakl, uwalniający postać Ewy od niewoli męskiego spojrzenia przygotowuje w krakowskim Starym Wojciech Rodak w duecie z dramaturżką Igą Gańczarczyk. I przyznam, że ta zapowiedź pozostawia mi resztki nadziei na to, że kolejna teatralna przygoda z Ewą Pobratyńską ma szansę nie zakończyć się fiaskiem – w trakcie oglądania legnickiego spektaklu i towarzyszącego mu kolejnego już powrotu do lektury Żeromskiego zdałam sobie sprawę, że to nie kwiecisty język, nieznośna egzaltacja bohaterów (bo ten zarzut dotyczy nie tylko Ewy) czy przestarzała konstrukcja melodramatu najbardziej uwierają mnie w zderzeniu z tą opowieścią, ale myślowy schemat, którego nie udało się w Modrzejewskiej skutecznie rozbić. To zgodnie z nim powieściowa Ewa jest uwięziona w figurze świętej-grzesznicy, która dla miłości jest w stanie popełnić zbrodnię, a w finale zginąć, zasłaniając własnym ciałem ukochanego, swoim poświęceniem pokutując za grzechy.

I choć Pałyga stara się na kwestię grzechu spojrzeć z nowej perspektywy, zadając pytania o jego przyczynę, punkt, w którym się pojawia, o winę i karę, choć oczyszcza język opowieści z kwiecistych fraz, o które potyka się współczesny czytelnik Żeromskiego, choć Daria Kopiec patetyczne sceny wkłada w nawias umowności i wrzuca opowieść o Ewie a to w gorący klimat Meksyku, pozwalający rozdmuchać emocje aż do przesady, a to w wariację wokół serialu Orange is the New Black o życiu więźniarek, a to w musical z piosenkami napędzanymi rytmem południa (Llorona, po Balkonach Lupy, tu wykonana w tłumaczeniu Zuzy Motorniuk ma zadatki na muzyczny przebój teatralnego sezonu), choć spektakl cieszy ucho znakomitą muzyką Aleksandry Gronowskiej i Michała Litwińca, a oko choreografią Michała Przybyły, mimo że postać Ewy, rozbita na cztery aktorskie kreacje, zyskuje migotliwość i niejednoznaczność, a podstawowym punktem odniesienia, strażniczką i wyrocznią decydującą o jej losie staje się Matka (ucharakteryzowana na Fridę Kahlo Katarzyna Dworak), której miłość jest surowa i niewybaczająca, to tego ciężaru męskiego spojrzenia nie udaje się z postaci Ewy zdjąć. A to z kolei sprawia, że z czasem przestajemy jej wierzyć. Konstrukcja zaczyna sypać się mniej więcej w tym samym momencie, kiedy czytelnik odkleja się od powieściowej bohaterki, dla której dzieciobójstwo staje się zaledwie preludium do kolejnych przekroczeń, co więcej – część jej decyzji, jak morderstwo Szczerbica (Arkadiusz Jaskot), bez podpórki w fabule książki wydaje się spełnieniem dziwacznego, chwilowego kaprysu, kompletnie niewytłumaczalnym. Twórcy próbują z tego wybrnąć, łącząc scenę morderstwa z groteskową instrukcją pozbywania się zwłok, ale to przełamanie konwencji jest chwilowe, nie zmienia stylistyki spektaklu.

Akcja rozpoczyna się i kończy w meksykańskim więzieniu albo może raczej czyśćcu, do którego trafia (trafiają) bohaterka (bohaterki) – już po swojej śmierci. To Ewa (Magdalena Drab jest tu główną odtwórczynią tej roli), młodziutka Ewka (Anna Sienicka), dzieciobójczyni Awa (Zuza Motorniuk), Eve (Magda Skiba), która bywa też Różą Niepołomską, rywalką Pobratyńskiej w boju o uczucia Łukasza (Jakub Stefaniak). Nad sceną wznosi się rusztowanie, z którego osadzonym z uwagą i dystansem zarazem przyglądają się dwie Fridy (Dworak i Gabriela Fabian jako strażniczki moralności z wizerunkami Matki Boskiej na plecach kurtek, obie w kostiumach i uczesaniach projektu Patrycji Fitzet inspirowanych autoportretami meksykańskiej malarki) i to one prowokują ciąg retrospekcji, w jakich oglądamy historię Ewy. Jeśli ktoś ma wątpliwości co do charakteru miejsca, w jakim się znaleźliśmy, rozwieje je metalowa krata ozdobiona girlandami kruchych kulek w kolorze krwi – jeden z wielu elementów odsyłających nas do ikonografii Meksyku (będzie też piniata). Scenografię Aleksandry Starzyńskiej uzupełniają mobilne boksy – więzienne cele, zdolne zamienić się w pokój, łazienkę, kaplicę czy okno burdelu, w którym Ewa prezentuje przechodniom swoje wdzięki. W czyśćcu-więzieniu odbywa się coś na kształt grupowej terapii, splecionej z meksykańską tradycją kultu Santa Muerte, Świętej Śmierci, patronki przestępców i przestępczyń, jednoczącej żywych i umarłych – oto ściągnięci na walentynkowy więzienny bal czterej mariachi: Sanchez (Paweł Wolak), Pedro (Stefaniak), Alvaro (Bartosz Bulanda) i Rodrigo (Jaskot) przyjmują role najważniejszych mężczyzn w życiu Ewy, wywołując duchy Ojca (Wolak), Szczerbica, filozofa Horsta (Bulanda) i Łukasza, kiedy strażniczki więzienne stają się Matką i Gospodynią (Fabian).

Na scenie dużo, momentami wręcz zbyt dużo się dzieje, a dramaturgia gubi się w nadmiarze atrakcji. W efekcie brakuje punktów zaczepienia, które pozwoliłyby znaleźć wskazówkę, w jakim kierunku prowadzi ta próba opowiedzenia na nowo losów Ewy Pobratyńskiej – czy podłożem dla jej grzechu była religijna egzaltacja, która domagała się ekwiwalentu o porównywalnej temperaturze w innej sferze życia? Czy to fiasko namiętności, która połączyła przed laty rodziców bohaterki, zamieniając się z czasem w podszytą goryczą i nienawiścią pustkę, sprowokowało bezkompromisową postawę Ewy, która postanowiła iść za uczuciem, nie biorąc jeńców i dosłownie po trupach? Czy zawiniły realia (u Żeromskiego przełom XIX i XX wieku, w spektaklu być może całkiem współczesny Meksyk), w których kobieta staje się niewolnicą patriarchatu i przedmiotem męskich zabaw? Przyznam, że wobec pytania o to, czym konkretnie jest ta nowa perspektywa w spektaklu Kopiec i Pałygi, czuję się bezradna, mimo niekwestionowanych zalet tego przedstawienia – legnicka inscenizacja dostarcza całkiem sporo momentów frajdy w oglądaniu. Na pewno należą do nich włączone do scenariusza pieśni, zwłaszcza te, które słyszymy w wykonaniu aktorek Modrzejewskiej – przede wszystkim Magdy Skiby i Zuzy Motorniuk.

Generalnie spektakl jest popisem siły legnickich aktorek, bo choć wiele grzechów w tej opowieści można przypisać męskim aktorom, to pomijając krótkie przebłyski (Paweł Wolak w roli pantoflarza, utracjusza, nienawistnika i kochającego ojca zarazem; Bartosz Bulanda w filozoficznym monologu), właśnie czterem Ewom udało się tu stworzyć najbardziej przekonujące kreacje. Ich zniuansowany portret wielokrotny prowadzi widza przez kolejne emocjonalne etapy „upadku” Pobratyńskiej – od młodzieńczej egzaltacji i buntu Ewki Anny Sienickiej, przez dającą życie i odbierającą je Awę Motorniuk, zmierzającą do samozatracenia w pogoni za namiętnością Ewę Magdy Drab, aż po zgorzkniałą i zdystansowaną Eve, która staje się odbiciem własnej matki, od której podszytych niepokojem obserwacji cały spektakl się zaczyna.

Analizując kobiece kreacje, można dojść do wniosku, że to właśnie ten aktorski krąg, koncentrujący uwagę widza, snuje alternatywną, intrygującą wersję Dziejów grzechu, w której to nie tyle męska władza staje się praprzyczyną nieszczęścia bohaterki, ale ciężar traum, gorzkich rozczarowań i lęków, jakim matki obarczają swoje córki, nie pozostawiając furtki pozwalającej na ucieczkę od tych schematów – pajęczyna z tych obaw jest utkana tak ciasno, że każda wyrwana w niej luka daje tylko krótkotrwałe złudzenie wolności. Szkoda, że ta perspektywa nie została wsparta dramaturgią i reżyserskimi decyzjami, dającymi widzom bardziej czytelne wskazówki, gdzie tkwi klucz do scenicznej opowieści. W efekcie cała efektowna zabawa popkulturowymi kliszami przykryła to, co wydaje się istotą przedstawienia – klucz zaplątał się gdzieś wśród kolorowych chorągiewek, a dziurkę zasłoniło czerwone serce z bibuły.

(Magda Piekarska, „Ewy, córki Fridy”, https://teatralny.pl/, 13.03.2024)