Gdy byłam dzieckiem, bardzo troszczyłam się o uczucia należących do mnie przedmiotów. Pamiętam towarzyszącą mi obawę o wiśniowe sandałki, które podejrzewałam o odczuwanie silnej zazdrości wobec innych butów. Ceniłam je szczególnie. Wydawały mi się najpiękniejszą parą obuwia, na jaką mogła pozwolić sobie dziewczynka z blokowiska w latach dziewięćdziesiątych. Pisze w swoim comiesięcznym felietonie z cyklu „5000 znaków” Magda Drab.

Miały głęboką barwę, zbliżoną do koloru mojego ulubionego syropu Pyrosal, przepisywanego masowo zakatarzonym dzieciom w tamtych czasach. W trakcie spacerów nieustannie gapiłam się w ziemię, zamiast podziwiać monumentalizm wielkiej płyty. To było doświadczenie niesłabnącego pożądania i nie chciałam, by obiekt moich westchnień czuł się odrzucony lub zaniedbany, dlatego starałam się zawsze obłaskawić sandałki, gdy z powodu niepogody nie mogłam ich nosić. Mówiłam do nich, głaskałam je i pocieszałam, by nie czuły się gorsze czy zdradzone. Nie wiedziałam też, jak wyjaśnić im rozstanie, gdy po roku noszenia okazały się za małe i trzeba je było oddać kolejnym dzieciom ustawionym w kolejce do dziedziczenia odzieży. Bardzo po tym wydarzeniu płakałam i miałam żal do stóp, że tak bezmyślnie i raptownie urosły, stając na drodze mojemu szczęściu.

Oczywiście nie wszystkie przedmioty były przeze mnie w podobny sposób faworyzowane. Z wieloma nie chciałam się wiązać i naszą znajomość traktowałam bardzo przelotnie. Były jednak takie, którym poświęcałam bardzo wiele uwagi. Pamiętam, że z dużym przejęciem rozważałam, jak stara tapeta zniesie nadchodzący remont, co z zasłonami, które uznano za niemodne i czy dywan nie czuje upokorzenia, gdy wplątują się w niego te wszystkie utracone przez nas włosy. Tapety i dywany zdawały się dodatkowo przekazywać mi ukryte wiadomości, gdy ich wzory układały się w pełne emocji twarze czy sylwetki zwierząt. Podejrzewałam je o konszachty z metafizyką i nieufnie patrzyłam na grymasy dziwnych postaci. Traktowałam to jak wróżenie z fusów, do którego nie miałam przygotowania, przez co moim obserwacjom towarzyszył niepokój. Ciapki z dywanu, ułożone nawet w uśmiechniętą twarz, zawsze wyglądały po prostu wrednie.

Dziś zjawisko to jest mi oczywiście znane jako pareidolia i nie wydaje się już niczym niezwykłym. Jak udowodniła nauka, człowiek ze swej natury nastawiony jest na wyszukiwanie w otoczeniu twarzy i odczytywanie z nich emocji. Lepiej jest dostrzegać ludzi nawet tam, gdzie ich nie ma, niż na przykład przegapić kogoś z bardzo niemiłym wyrazem twarzy i przypłacić to utratą zdrowia lub mienia. Jak pięknie ujęli to badacze zajmujący się zjawiskiem pareidolii: korzystniejsze jest posiadanie systemu zbyt czułego, niż takiego, który coś przeoczy. Wbrew tym wnioskom ludzie zagłuszają w sobie instynktowny odruch lub używają go jedynie w celach okołoreligijnych. W ten szemrany sposób rodzą się czasem rzekome cuda czy też dziwne twierdzenia, jak to, że we włosach królowej Elżbiety II odwzorowanej na kanadyjskim banknocie jednodolarowym można dostrzec wizerunek diabła.

Ja jednak czuję sentymentalny smutek na myśl o porzucaniu, wraz z osiąganiem dorosłości, nadmiernej i nielogicznej empatii względem wszystkiego, co nas otacza. Choć to naturalne, że ludzie dojrzewając, przestają podejrzewać swoje buty o uczucia, a zacieki na armaturze o bycie odbiciem jakiejś prawdziwej twarzy, to jednak odnoszę wrażenie, że nie bez powodu natura wyposażyła nas w te, wydawałoby się śmieszne i naiwne, odruchy. Może gdybyśmy mieli nieco bardziej romantyczny stosunek do przedmiotów i traktowali je trochę mniej przygodnie, łatwiej byłoby rozwiązać kilka problemów społecznych, a rzeczywistość byłaby mniej konsumpcyjna i kryzysowa.

Wierzę, że jakieś skrawki tej dziecięcej wrażliwości budzą się w nas, gdy lądujemy w teatrze lalek, miejscu, które według legendy stworzył wielki Brahma dla swojej żony, które przez wieki służyło do tworzenia widowisk z pogranicza misterium, a które w dziewiętnastym wieku powoli zaczęło zamieniać się w rozrywkę przeznaczoną niemal wyłącznie dla dzieci, jakby cały proceder wczucia się w przedmiot był zbyt niepoważny dla dorosłych ludzi.

Niedawno podczas dyskusji o pewnym przedstawieniu usłyszałam od kobiety związanej z teatrem, więc wydawałoby się obdarzonej w stopniu ponadprzeciętnym wyobraźnią i wrażliwością, zdanie: „Nigdy nie utożsamię się z meblem”. Stwierdzenie wydało mi się absurdalne. Czy mało jest ludzi rozstawionych po kątach, takich, którzy muszą się sprzedać albo których ktoś chce kupić? Czy uczucie bycia zdeptanym, wyrzuconym, nienaprawialnym lub odsuniętym naprawdę jest zjawiskiem tak marginalnym?

Jak zauważyła Edyta Stein w rozprawie O zagadnieniu wczucia, fenomen cudzego życia psychicznego jest obecny i niewątpliwy. Dlatego człowiek, który ze swej natury nastawiony jest na wyszukiwanie w otoczeniu twarzy i odczytywanie z nich emocji, powinien się ich doszukiwać wbrew wszystkiemu. Jak pięknie ujęli to badacze: korzystniejsze jest posiadanie systemu zbyt czułego, niż takiego, który coś przeoczy.

(Magda Drab, „5000 znaków – Przedmiotowo”, Miesięcznik „Teatr” nr 1/2024, https://teatr-pismo.pl/)