Przyznam bez bicia: z duszą na ramieniu jechałam do Legnicy na Sen srebrny Salomei. Od dłuższego czasu mam wrażenie, że współczesny teatr nie ma najszczęśliwszej ręki do Słowackiego. Pół biedy z Kordianem, któremu w ostatnich latach zdarzały się bardziej udane teatralne przygody – problem bywa już z polską lady Makbet, czyli Balladyną, a kiedy przychodzi do Lilli Wenedy, strach się bać. Recenzuje Magda Piekarska.

Sen srebrny Salomei, czyli romans osadzony na historycznym tle koliszczyzny, na napięciach polsko-ukraińskich, dotykających narodowościowych, klasowych i ekonomicznych różnic, zanurzony w dodatku w mało strawnym z dzisiejszej perspektywy sosie towiańszczyzny, napawał jeszcze większą nieufnością. A jednocześnie rozumiałam doskonale, że kontekst współczesnej wojny toczącej się tuż za naszą wschodnią granicą sprawia, że pojawia się – paradoksalnie – najwłaściwszy z możliwych moment, żeby sięgnąć po Sen, dramat opowiadający przecież o jednej z najkrwawszych odsłon polsko-ukraińskiego konfliktu (z Rosją w tle). Dramat wyjątkowy o tyle, że jego autor, jako jeden z pierwszych polskich pisarzy, traktuje zarówno Ukrainę, jak i jej etniczną ludność jako autonomiczne, upodmiotowione byty. Wreszcie ktoś spogląda na mieszkańców skolonizowanych przez Polaków ziem nie z podejrzliwością, pogardą, nawet nie przez pryzmat zafascynowanego folklorem podróżnika, ale jak na równych sobie. Bez sentymentów, twardo rachując winy po obu stronach.

Słowackiemu udaje się uchwycić moment, kiedy staje się oczywiste, że horyzont polsko-ukraińskiej zgody, której wizję w swoim proroctwie zarysowuje Wernyhora, znacznie się oddala. Premiera w Modrzejewskiej trafia w najwłaściwszy z możliwych czas także w tym znaczeniu, że oglądamy dramat Słowackiego właśnie z perspektywy tego horyzontu – po przyjęciu pierwszej fali wojennych uchodźców, po pospolitym ruszeniu niosących pomoc obywateli, otwierających dla Ukrainek i Ukraińców własne domy i portfele. Pojednanie byłoby jednak zbyt łatwe i kruche, gdybyśmy przy okazji nie dokonali krytycznego, wychodzącego poza narodowe stereotypy spojrzenia wstecz, zadając sobie niewygodne pytania o to, co doprowadziło do konfliktu. Więc jeśli nie teraz sięgać po Sen srebrny, to kiedy?

Jednocześnie każdy, kto spodziewałby się po legnickiej inscenizacji podbijania tych wszystkich bębenków zapisanych w tekście rozmachem scenografii, kostiumu czy okazją do powoływania na scenie spektakularnych kreacji, wygłaszania wielkich monologów, dostanie coś odmiennego. I nie będzie to rozczarowanie.

Piotr Cieplak proponuje nam skrajnie ascetyczną, minimalistyczną wręcz wersję Snu. Nie przenosimy się w rok 1768, kiedy ukraińscy chłopi zbrojnie powstali przeciwko polskim panom, jesteśmy tu i teraz. I tu i teraz przypominamy sobie, jak Kozak Semenko (Mateusz Krzyk) był sługą w bogatym polskim domu i jak gospodarz za przywilej tej służby żądał od niego wdzięczności i lojalności. Opowiadamy sobie, jak to jeden Kozak wybrał ukraińską tożsamość, a drugi (Paweł Wolak) – polską, szlachecką. Jak Leon (Bartosz Bulanda), rozpuszczony synalek miejscowego bogacza, zbałamucił biedną Salcię (Magda Biegańska), wiedząc doskonale, że dla dobra rodzinnych interesów ma brać ślub z ukraińską, spolonizowaną Księżniczką (Gabriela Fabian). Tu i teraz Wernyhora jest kobietą, a właściwie kobietami dwiema (Joanna Gonschorek, Zuza Motorniuk) i śpiewa-krzyczy swoje proroctwo na dwa głosy.

Z początku możemy wręcz odnieść wrażenie, że bierzemy udział w rodzaju czytania, nieco tylko podinscenizowanego. Na stole leży nawet egzemplarz solidnie i sensownie okrojonego tekstu Słowackiego, z którego Leon czyta ojcu (Bogdan Grzeszczak) raport Gruszczyńskiego (Tomasz Lulek). Z rekwizytów jest prześcieradło, w którym Popadianki (Gonschorek, Motorniuk) wnoszą do dworku Regimentarza Salomeę, jakieś dwa krzesła i błyszczący czerwienią krwawnika pierścionek. Zmianę scen sygnalizują często bliskie abstrakcji obrazy Andrzeja Witkowskiego, wyświetlane na ekranie umieszczonym z tyłu sceny. Czasem utrzymane w zdecydowanych tonach krwawej czerwieni, kiedy indziej – mrocznej czerni albo pojawiającego się nieuchronnie kontrastu żółci i błękitu z ukraińskiej flagi.

Kostiumy to zwyczajne, współczesne ubrania – łatwo można sobie wyobrazić, że aktorzy noszą je na co dzień. No, może grający Regimentarza Stempowskiego Grzeszczak zakłada garnitur tylko od większego dzwonu, tak jak Bulanda marynarkę, a Gabriela Fabian (Księżniczka) nie mota sobie bez specjalnej okazji sznura pereł wokół szyi, ale poza tą trójką, reprezentującą na scenie wywyższoną szlachectwem i majątkiem klasę, pozostali wyglądają jakby wbiegli na scenę wprost z ulicy. Wybór tego kostiumu, monochromatycznego, utrzymanego w ograniczonej palecie, między beżem, szarością, granatem, zgaszoną zielenią i czernią, codziennego, ma jeszcze jeden, dodatkowy sens – w opowieści Słowackiego o wzajemnym okrucieństwie dwóch nacji, o sięgającym kilkaset lat wstecz bolesnym splocie krzywdy i potrzeby odwetu widzimy nie walecznych herosów i godnych pogardy złoczyńców, ale przede wszystkim szarych ludzi. I właśnie ta zwyczajność – poprzez znaczące skróty, czyszczące tekst Słowackiego z poetyckich ozdobników, przez formalny minimalizm, konwencję podawania tekstu, przez kostium wreszcie – stanie się źródłem największych, podszytych upiorną grozą suspensów, kiedy okazuje się, że za rzeź w Gruszczyńcu jest odpowiedzialny ten miły, zakochany w Salusi chłopak, Semenko, i kiedy słyszymy, na jak potworne męki skazuje go ów poczciwiec Regimentarz.

Ten sceniczny suspens nie byłby jednak możliwy w przypadku adaptacji klasycznego tekstu bez obsady legnickiego Snu – aktorzy Modrzejewskiej znakomicie wygrywają tu balans między dystansem wobec swoich postaci a zaangażowaniem, tak jakby wchodzili w swoich bohaterów połowicznie, jedną nogą, jednocześnie bacznie im się przyglądając. To oni w równym stopniu, co ostre cięcia w tekście dokonane przez Cieplaka i wspierającego go dramaturga Roberta Urbańskiego sprawiają, że język Słowackiego brzmi ze sceny tak prosto, zwyczajnie, potocznie niemalże. Obok błyszczących na Scenie im. Gadzickiego Bogdana Grzeszczaka, Pawła Wolaka, Gabrieli Fabian czy przejmującej w roli Salomei Magdy Biegańskiej warto tu wymienić Mateusza Krzyka, który swojego bojownika Semenkę buduje subtelnymi kolorami, nie na krzyku, raczej na szepcie, na wycofaniu, na powolnej erupcji długo tłumionych emocji. W Śnie gościnnie, w roli Gruszczyńskiego, występuje Tomasz Lulek, przez lata związany z Teatrem Polskim we Wrocławiu, w ostatnim okresie – z Teatrem Polskim w Podziemiu. Jego Gruszczyński wydaje się jedną z najtragiczniejszych postaci w spektaklu – z zapalczywego polskiego szlachetki, jakiego znajdziemy u Słowackiego, okrutnego wobec Rusinów, staje się tu złamanym człowiekiem. Co ciekawe, ten rys w roli Lulka jest widoczny od samego początku, tak jakby ten zagubiony w reżyserskich cięciach element towiańszczyzny, owo tragiczne fatum, zostało w jego przypadku wyjęte z nawiasu i potraktowane z powagą, aczkolwiek bez patosu.

Absolutnie wspaniałe w podwójnej roli Popadianek/Wernyhory są Zuza Motorniuk i Joanna Gonschorek, których energia eksploduje w finalnym śpiewano-krzyczanym songu – jeśli z taką mocą swoje proroctwa głosił kozacki wieszcz, nic dziwnego, że w nie wierzono.

(Magda Piekarska, „Szarzy ludzie, krwawy los”, https://teatralny.pl/, 02.12.2022)