KŁAPANIE DZIOBEM (89). Zakaz parkowania po legnicku
- Szczegóły
Wiecie co się zbiera pierwsze, gdy na polu zalegają i gniją buraki i ziemniaki? Najpierw zbiera się egzekutywa! To dowcip z długą brodą i z odległych już czasów, w których nad legnickim Placem Słowiańskim górował wielki napis „PRL – ZSRR. ZAWSZE RAZEM”. O ile jednak oba podmioty tego nieśmiertelnego sojuszu już dawno złożono do grobu, to symbol w postaci dokumentującego owo braterstwo pomnika stoi, jak stał. A co więcej – niczym towarzysz Lenin - wydaje się wiecznie żywy. Niczym biurokracja i jej współczesne egzekutywy („Biurokraci wszystkich krajów, łączcie się!).
Piękny w przeszłości (niestety, zwłaszcza tej niemieckiej) i potwornie zaniedbany przez lata legnicki park nie ma szczęścia. Zarówno do żywiołów, jak i do ludzi. Najpierw wielkie szkody wyrządziła w nim wielka powódź z 1977 roku, by dzieła zniszczeń dopełnił 32 lata później huragan, którego skutki były tym straszliwsze, im większa była skala ludzkich zaniedbań w pielęgnacji tego miejsca. Patrząc na skalę zniszczeń legniczanie na moment obudzili się z letargu („ile cię trzeba cenić, ten się tylko dowie, kto cię stracił”). Ruszyli na pomoc w uprzątaniu powalonych drzew, zebrali nawet trochę grosza na nasadzenie nowych. Potem ręce im opadły, a do akcji przystąpiła biurokracja.
Najnowszym jej dziełem (po powołaniu urzędu Miejskiego Ogrodnika) jest projekt parkowego regulaminu, który pozwala jeszcze na wstęp do tej publicznej przestrzeni i bezpłatnego w niej oddychania, ale już na niewiele więcej. Tęgie głowy wymyśliły aż 15 zakazów i jeden nakaz, w konsekwencji których można po parku spacerować, ale niczego nie wolno w tym miejscu zorganizować. Bez uprzedniej zgody „administratora parku” rzecz jasna, który przypisał sobie rolę właściciela tej części miasta.
Urzędowe mądrale dorzuciły jeszcze, że w parku nie wolno śmiecić, niszczyć, hałasować, spożywać, handlować, palić ognisk itp. (w innych częściach miasta wolno?). Wszystko wrzuciły na papier wyłącznie w trosce o nas i „zielone płuca miasta”. Bardzo się wysiliły, ale i tak zapomniały zakazać publicznego krytykowania prezydenta, łażenia po drzewach, plucia pod nogi, palenia tytoniu i maryśki, żucia gumy, wyprowadzania tygrysów, nosorożców i krokodyli oraz uprawiania seksu pod krzaczkiem (zwłaszcza tego przed, jak i pozamałżeńskiego).
Jak ujawniła przed telewizyjną kamerą twórczyni tego pomnikowego (choć papierowego) dzieła projekt był bardzo szeroko konsultowany. Bardzo, bo z podobnymi do niej… urzędnikami! Co więcej, że jest wzorowany na rozwiązaniach przyjętych w innych miastach. Paru dociekliwych, a upierdliwych rzecz sprawdziło. Okazało się, że to prawda, jak dziad Magda, a baba Grzegorz. Owszem, w podanym dla przykładu Wrocławiu próbowano podobne restrykcje wprowadzić, ale miejscowa społeczność była czujna i pokazała biurokratom gest Kozakiewicza. Projekt trafił do kosza. W przywołanym w tej samej telewizyjnej wypowiedzi Opolu przyznali, że w ogóle nie mają takiego dokumentu (choć próbują). Jedynie oszczędni i skłonni do dyscypliny poznaniacy (dlaczego podczas wojny w Wielkopolsce nie było partyzantki? Bo Niemcy zabronili…) parkowy regulamin uchwalili, ale – jak to oni – oszczędny. Tak w zakazy, jak i nakazy.
Zachowanie legnickich biurokratów nie dziwi. Po co się wysilać, by w parku budować toalety, wyznaczyć ścieżki rowerowe, wydzielić osobne strefy dla matek z dziećmi, ludzi starszych, dla psów, by pozwolić im pohasać do woli, budować infrastrukturę (ławy, stoły, grille) do swobodnego piknikowania (a zatem i spożywania tego, co przyniesie się w koszyku), udostępnić miejsca do organizowania nieformalnych koncertów i podobnych imprez itp. Po co? Tym bardziej, że oznaczałoby to odrzucenie filozofii koncesyjnej i przyzwolenie w wielu miejscach na aktywność bez zgody „administratora parku”. O ileż łatwiej jest przecież postawić tablice zakazów lub informacyjne (pod mądrą nazwą ścieżki edukacyjnej). W ten sposób także, za to bez zbędnego wysiłku, można wykazać się urzędniczą aktywnością.
Nie od dziś legniccy urzędnicy zachowują się jak właściciel podupadającego burdelu. Zamiast zdiagnozować problem, a w konsekwencji pogonić mało atrakcyjny personel obsługujący klientów (by nie nazywać rzeczy po imieniu), reformy i rewitalizację miejsca męskich uciech zaczynają od wymiany firanek w oknach. Skutku, co prawda nie będzie, ale papier zaświadczy o dobrej woli i aktywności. Są liczne tego przykłady. Jak tabliczka „nawierzchnia uszkodzona” na przywoływanym już centralnym placu miasta stanowiąca widomy znak szczególnej troski o nogi i zdrowie mieszkańców.
Nie miejmy złudzeń. W zaistniałych okolicznościach parkowa rozgrywka między Naprawiaczami (wiadomo kto kapitanem), a Zabraniaczami (selekcjoner także znany) nigdy się nie skończy. Chyba, że już na najbliższej sesji radni postanowią w ciemno „wydrukować” wynik tego meczu. Przydałby się im jednak kosz na śmieci. Jak kibel w parku.
Żuraw, 23 marca 2013 r.