W sierpniu 1962 roku perkusista Ringo Starr dołączył do Johna Lennona, Paula McCartneya i George'a Harrisona. Mija 50 lat od powstania zespołu The Beatles. Jubileusz, a cicho jak w trumnie. Można to zmienić?

Najmłodsi od razu mogą sobie darować lekturę tego tekstu.  Nie będą w stanie pojąć fenomenu zjawiska, które nazywało się The Beatles. Nie zrozumieją, jakie znaczenie miała dla mnie i moich rówieśników prościutka pioseneczka „Love Me Do”, z pierwszego singla zespołu. Piosenka, w której słowo „miłość” słyszeliśmy średnio co 5 sekund. To unikalne doświadczenie mojego pokolenia, którego szczenięce lata przypadły na lata 60. minionego stulecia. Na czas siermiężnego, gomułkowskiego socjalizmu, w który - nagle, za sprawę czwórki długowłosych (ale w garniturkach i pod krawatami) młodzieńców z Liverpoolu - wdarł się promyk radości i nadziei, że świat może być lepszy.

Co prawda złośliwcy szydzili, że to tylko brytyjski fanklub narkotyków pod przykrywką zespołu muzycznego, który śpiewał wyłącznie o miłości i LSD, a przede wszystkim o miłości do LSD, ale dla moich rówieśników było to pierwsze spotkanie z Zachodem i jego popkulturą, która przenikała przez żelazną kurtynę. Dziwaczne było to spotkanie, wyznaczane przez nocne słuchanie Radia Luksemburg i płyt na kawałku plastiku tłoczonych nielegalnie w piwnicach biznesmenów tamtej epoki (państwowe wytwórnie nie wydawały zachodniej muzyki) i równie po piracku sprzedawanych w nieistniejącej już od ponad 20 lat legnickiej Podkowie (dziś w tym miejscu mniejsza część Galerii Piastów).

„To tylko cztery brzydkie twarze, cztery długowłose głowy, czterech natchnionych idiotów, czterech bosonogich błaznów”. Wbrew pozorom cytat ten, choć mógłby,  nie pochodzi z Trybuny Ludu, ale z włoskiego Il Messaggero. To jeden tylko z dowodów, jakim zaskoczeniem dla ówczesnego świata było pojawienie się i bezprecedensowy sukces zespołu, który dokonał przy okazji rzeczy niemożliwej – podbił zarówno Amerykę, jak i zaczął kruszyć komsomolskie szeregi na Wschodzie (kapitalny film dokumentalny „Jak Beatlesi wstrząsnęli Kremlem” nakręciła BBC).

„Dopóki nie grają Chopina, wszystko jest w porządku” – tak o The Beatles mówił wybitny pianista Artur Rubinstein. Faktyczne, młodzieńcy z Liverpoolu nie byli wirtuozami, nie potrafili nawet czytać nut. A jednak to właśnie  oni jednak stali się symbolem młodzieżowej muzyki ubiegłego stulecia. To ich kompozycje do dziś inspirują, są w repertuarze niemal wszystkich gwiazd muzyki rozrywkowej , a nawet wielkich orkiestr symfonicznych. Pisano o nich książki i rozprawy naukowe, kręcono filmy z nimi i o nich. „Let It Be” przyniósł im Oskara, zaś album „Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band” uznany został za płytę wszech czasów (pierwsze miejsce na liście obejmującej 500 tytułów).

„Jesteśmy obecnie popularniejsi niż Jezus. Nie wiem, co przeminie pierwsze - rock and roll czy chrześcijaństwo” – tak mówił o sobie i swoich kolegach John Lennon. Była w tym oczywista nuta bufonady i przesady, ale też świadomość, jak wielki wpływ mieli Beatlesi na młodych na całym świecie. Dowodów na to jest bez liku. Już pod koniec lat 90. ubiegłego stulecia łączny nakład sprzedanych (legalnie) płyt z ich muzyką i piosenkami przekroczył miliard egzemplarzy!

Po co snuję to sentymentalne, nietypowe dla felietonisty wspomnienie? Powód jest jeden. Zaskakuje mnie cisza wokół tak niezwykłego (choćby tylko pokoleniowo) jubileuszu. Rozumiem, że Euro 2012. Pojmuję, że wkrótce olimpijski Londyn… Mam jednak nieodparte wrażenie, że marnujemy szansę na odświeżenie pięknych wspomnień i sympatyczną imprezę. Może to właśnie Legnica podejmie wyzwanie? Bardzo bym tego chciał. Mogę pomóc. Szkic scenariusza weekendu z The Beatles mam gotowy już od kwietnia. Drodzy rówieśnicy. Jeśli nie my, to kto? Jeśli nie teraz, to kiedy? Szukam sojuszników. Wiek jest bez znaczenia.

Chciałbym, żeby chociaż kilku legniczan mogło powiedzieć sobie to, co bohater słynnego „Lotu nad kukułczym gniazdem”  Miloša Formana. Przynajmniej próbowałem... .

Żuraw, 1 lipca 2012 r.