Na piłkarskie Euro 2012 Polska wyda dwa razy więcej niż Ukraina, dwa razy więcej niż Grecy na Olimpiadę w 2004 roku i 1,5 razy więcej niż Anglicy wydadzą na tegoroczną. Jesteśmy bogatym krajem.



„Chcemy chleba, nie igrzysk”.  Takie było jedno z haseł tegorocznej feministycznej manify, która gromadzi kobiety radykalne w granicach rozsądku. Może dlatego właśnie - i dla przeciwwagi - na czele polskiego sportu stoi ministra. Od dawna wiemy bowiem, że rząd się wyżywi. Skoro tak jest, to igrzyska są dla władców interesującą alternatywą. Kasa (nasza) nie gra wówczas (dla nich) żadnej roli.

Cały program przygotowań do piłkarskich igrzysk pochłonie blisko 100 miliardów złotych. Aby zrozumieć, jak trudno wyobrażalna i wielka to kwota potrzebne są porównania. Za takie pieniądze - i przy dzisiejszych dotacjach - marszałek z prezydentem mogliby finansować legnicki teatr przez… 25 tysięcy lat! OK. Rozumiem, gdzie Rzym, gdzie Krym. Ten argument nikogo nie przekona. Kolejny pewnie też nie, że to budżet polskiego ministerstwa kultury na ponad 30 lat. Pozostaje zatem już tylko pisnąć, że to także równowartość 250 legnickich budżetów, za które można kupić trzy firmy takie jak KGHM Polska Miedź S.A.

Entuzjasta igrzysk za wszelką cenę wytoczy za chwilę najcięższe działa. Powie o przyspieszonej modernizacji kraju, o autostradach, obwodnicach, lotniskach, dworcach kolejowych, pięknych stadionach i wielkiej promocji Polski. Doda pewnie też coś o dumie narodowej i europejskich aspiracjach. Mnie pozostanie jedynie nieznośne déjà vu, że to już było, że już to słyszałem, a skutków doświadczyłem. Tak właśnie było, gdy Edward Pierwszy Gierek budował „drugą Polskę” i dziesiątą potęgę gospodarczą świata. Ambitnie, z planem stworzenia własnej bomby atomowej włącznie.  Rzecz jasna wszystko miało być na kredyt. Dokładnie jak dzisiaj.

Nieśmiało przypomnę zatem, że do Euro 2012 miało być w Polsce 1,7 tys. km nowych autostrad i 3 tys. km dróg ekspresowych. Koleje łączące Warszawę, Łódź, Wrocław, Poznań, Gdańsk i aglomerację Górnego Śląska miały osiągać prędkość co najmniej 200 kilometrów na godzinę, a na Centralnej Magistrali Kolejowej (Gdynia-Warszawa-Katowice) miały mknąć po torach jeszcze szybciej (300-350 km/h). Tymczasem, zamiast autostrad mamy jakieś żałosne ich fragmenty, w kilku miejscach nadające się do remontu na długo przed ukończeniem budowy.  O kolejach nawet nie ma co wspominać. A kibicowska duma czyli stadiony?

Na razie pewne są tylko trzy rzeczy. Sportowe areny są drogie i prawie dwukrotnie droższe, niż to pierwotnie planowano. Dziś na żadnej nich, czyli na niewiele ponad 50 dni przed rozpoczęciem mistrzostw,  nie dałoby się rozegrać turniejowego meczu. Na wszystkich trzeba wymienić murawę, a na dwóch z nich (Wrocław, Warszawa) są poważne problemy z ukończeniem budowy. Gospodarze miast robią dobre miny, bo nie mają wyjścia, ale prawda jest dla nich żałosna. Tym bardziej groteskowa, że już dawno wypłacili premie za… przedterminowe ukończenie tych inwestycji (we Wrocławiu 25 mln zł w lipcu 2011).

Na naszych oczach pęka też balon o wielkich zyskach ze sportowej turystyki. Najazdu europejskich kibiców nie będzie, bo wybiera się ich na mistrzostwa mniej niż 50 tysięcy. Owszem. W miastach turnieju zarobią hotelarze, restauratorzy, taksówkarze i prostytutki. To pewne. Nieźle też na mistrzostwach zarobi UEFA. Będzie tego blisko 6 mld zł. Tymczasem wszystkie nasze polskie wpływy w okresie mistrzostw nie przekroczą 700 mln zł. Pozostaje nam  już tylko wiara w cud czyli sukces sportowy.  Tylko że  od cudów to był Gierek. Jemu się udało, bo orły Górskiego latały wysoko.

Bo jak nie cud, to co? Chocholi taniec z finałowej sceny „Wesela” Wyspiańskiego? „Miałeś, chamie, złoty róg, miałeś, chamie, czapkę z piór: czapki wicher niesie, róg huka po lesie, ostał ci się ino sznur”. Bez przesady. Znajdzie się jeszcze wiele okazji, by haratnąć w gałę. Przecież: „Nic się nie stało! Polacy, nic się nie stało…”

Żuraw, 15 kwietnia 2012 r.