Czy możliwa jest polemika z kimś, kto boksuje się wyłącznie z własnymi wyobrażeniami i imaginacjami? Kto nie musi słuchać, bo wie, zanim jakakolwiek rozmowa się rozpocznie? Kto odmawia udziału w publicznej debacie mimo zaproszenia? Odpowiedzi pozostawiam świadkom wydarzenia, jakim było spotkanie (25 listopada) w legnickiej Kawiarence Obywatelskiej pod wywoławczym hasłem "Mała Moskwa – wstydliwa historia czy element tożsamości miasta?".


Mam problem, gdy czytam publicystyczne wynurzenia świadka wydarzenia i recenzenta Gazety Piastowskiej Adama Kowalczyka. To ciekawy przypadek erudyty, który relację ze spotkania ma gotową w trzech czwartych zanim padnie na nim pierwsze słowo. To moje autorskie przekonanie, intuicja połączona z doświadczeniem, hipoteza granicząca z pewnością.

Mało tego! Osobliwość tej insynuacyjnej publicystyki, w której z góry ocenia się intencje i zamiary organizatorów spotkania i rozmowy dowiedziona została już dwa tygodnie przed kawiarnianym wydarzeniem i opisana jako: "marsz śladami żołnierskich kamaszy, wypatrywanie cieni czerwonych gwiazd na murach lub zdrapywanie resztek napisów ostrzegających przed przekroczeniem granic posterunków albo nawet spraszanie bywszych sołdatów na pogaduchy czyli – robienie inicjatyw niczego niedających miastu za to podtrzymujących przy życiu inicjatorów samych" (Adam Kowalczyk, Gazeta Piastowska, 10 listopada 2021).

Po takim artyleryjskim przygotowaniu autorowi nie pozostało już nic innego jak puszczenie mimo uszu tego, co mówili na spotkaniu jego uczestnicy (jak się okazało, do czasu...), by w efekcie powstał obszerny esej o wstydzie, bo przecież według AK już samo przywoływanie pojęcia Mała Moskwa jest "wyzyskiwane do poniżającego i haniebnego zżywania się, oswajania stanu wieloletniej okupacji. A więc wygodnego kapitulanctwa i ogólnego Gleichschaltung". Pozamiatane.

Tak mogło się wydawać, ale nie! Minęły dwa dni i AK uznał, że pokawiarenkowe rozważania o wstydzie to zbyt mało "ponieważ usuwanie resztek sowieckiej okupacji – jak można to było zobaczyć i usłyszeć – musi być prowadzone dalej", by w podsumowaniu zadeklarować aktywność.w usuwaniu tego "kolonialnego osadu" z umysłów organizatorów i prelegentów dyskusyjnego mityngu w Kawiarence Obywatelskiej. Tekstem dowiódł, że jeńców brać nie zamierza i wziął się do bezwzględnego rozstrzeliwanie wybranych fragmentów wypowiedzi, które usłyszał. Tych, które pasowały mu do budowania własnej narracji o defektach intelektualnych czworga opowiadaczy połączonych z przypisaną im aprioryczne skłonnością do manipulowania historią.

Hola, hola...zawoła w tym momencie i najzupełniej zasadnie Czytelnik. Publicystyczne boksowanie, słowna szermierko-przepychanka - OK. Ale o co chodzi? Kto i o czym do cholery mówił w teatralnej kawiarni? Co stawia mnie w niewygodnej sytuacji uczestnika i sprawozdawcy w jednym. Zatem w skrócie. Wywoławczy temat "Mała Moskwa – wstydliwa historia czy element tożsamości miasta?" dobrano mało szczęśliwie. Czy legniczanie mają powody wstydzić się historii podzielonego miasta, na którą w latach 1945-1993 nie mieli wpływu? Może chodzi zatem wyłącznie o nazewniczą wstydliwość pojęcia MM, która stało się tytułem książki historycznej Wojciecha Konduszy i fabularnego filmu Waldemara Krzystka? Tyle, że o tym na kawiarnianym spotkaniu nie rozmawiano. Ani ze wstydem, ani z zachwytem. O tożsamości miasta, której MM miałaby być elementem, także nie.

Wydawca Franciszek Grzywacz zafundował opatrzony własnymi wspomnieniami pokaz małomoskiewskich fotografii, jako ten, który jako pierwszy Polak wniósł aparat za dzielący miasto mur Kwadratu. Były zawodowy wojskowy Wojciech Morawiec wspominał kontakty z radzieckimi odpowiednikami. Zarówno oficjalne i obrzydliwie zakłamane, jak i te prywatne, w których mógł liczyć nawet na pomoc w potrzebie. Etnolożka kultury Zuzanna Grębecka z Uniwersytetu Warszawskiego opowiedziała o swoich wieloletnich badaniach nad pamięcią i opowieściami legniczan o wymuszonym sąsiedztwie (pięćset stron książki "Obcy w mieście" to jej praca habilitacyjna). Miałem także swoje "pięć minut", ale - po tym co usłyszałem wcześniej - postanowiłem wyłamać się z nurtu wspomnieniowo-kombatanckiego i zrezygnowałem z zaplanowanego pierwotnie opowiadania o prywatnym doświadczeniu telewizyjnego dziennikarza, który w latach 1990-1993 zrealizował dla TVP setkę (może więcej?) relacji związanych z długim i pełnym zakrętów procesem opuszczania Legnicy przez radzieckich żołnierzy i ich dowódców (mam nadzieję, że wyjaśnia to publicyście Gazety Piastowskiej insynuacyjne pytanie, co robię na archiwalnych zdjęciach "na tle samolotów z czerwoną gwiazdą na skrzydłach").

W efekcie z głowy (czyli z niczego - jak mawiał wiele lat temu mój dziennikarski mentor) starałem się zwrócić uwagę słuchaczy na komplikacje i paradoksy, które towarzyszyć mogą każdemu, kto chciałby opisać tożsamość Legnicy i jej współczesnych mieszkańców. Ostatecznie spotkaliśmy się w poniemieckim teatrze, który aż do roku 1964 był teatrem rosyjskim, w piastowskim historycznie mieście założonym na prawie niemieckim, które ma czeskiego lwa w herbie, ale też Akademię Rycerską wybudowaną przez Habsburgów i wieloletnią pruską przeszłość. Rozmawialiśmy w mieście, które miało Hitlera za honorowego obywatela i w którym niemal do końca wojny mieszkał generał Reinhard Gehlen, późniejszy współpracownik CIA i twórca Bundesnachrichtendienst, czyli wywiadu RFN. Dyskutowaliśmy w Legnicy, a nie w Liegnitz, co długo nie było oczywistością i było nie tyle skutkiem II wojny światowej, ale uporu Stalina, który dopiero po śmierci sceptycznego Roosevelta (paradoksalnie uhonorowanego w Legnicy ulicą) i dopiero w sierpniu 1945 roku w Poczdamie, wymógł na aliantach przesunięcie granicy na zachodni brzeg Odry po Nysę Łużycką. Rozmawialiśmy w mieście, które w lutym 1945 roku "wyzwolono", by po kilkudziesięciu latach uznać je za "zdobyte" (zatem raczej pozyskane, niż odzyskane) i przez 48 lat "okupowane". Gadaliśmy w mieście dziejowej katastrofy, jaką była całkowita powojenna wymiana ludności, po której nie ostały się nawet niemieckie cmentarze. W mieście, które zimnowojenny mur dzielił dłużej niż ten w Berlinie, w którym II wojna światowa i jej skutki skończyły się dopiero we wrześniu 1993 roku. Spotkaliśmy się w Legnicy, w której przez lata zacierano ślady niemieckiej przeszłości równie gorliwie, co czynić chcą współcześni propagatorzy Usuwania Resztek Sowieckiej Okupacji. Pomnik dwóch żołnierzy, którzy zdobyli Liegnitz dla legniczan (bezspornie brzydki i o stalinowskim rodowodzie, ale prawdziwy historycznie) już usunęli. Postawią inny, legnickiego księcia Henryka, którego główną zasługą było to, że stracił głowę i trafił na karty kronik królewskiego dyplomaty Jana Długosza, piętnastowiecznego prekursora znanej i dziś polityki historycznej, który wykreował mit wielkiej bitwy w słusznej sprawie. Bo taka była polityczna potrzeba.

Co w tej sytuacji zrobić z Małą Moskwą, jak o niej opowiadać? Nie wykluczam, że dla kolejnych pokoleń Polaków (w tym także dla legniczan) nazwa ta kojarzyć się będzie już wyłącznie z fabularnym melodramatem Waldemara Krzystka. O ile ktoś sięgnie do filmowego archiwum i zrozumie historyczne tło opowieści o zakazanej miłości w podzielonym i popękanym mieście.

Grzegorz Żurawiński