Popielec to dzień pokuty i błagania o oczyszczenie z grzechów. Walentynki są zaś świętem zakochanych i miłości. W tym roku oba przypadają tego samego dnia. To zatem doskonała, bo podwójna okazja by wspomnieć o legnickiej realizacji teatralnej "Dziejów grzechu", która jest multikulturowym miksem inscenizacyjnym nałożonym na mocno zwietrzałą powieściową fabułę o grzesznej i nieszczęśliwej miłości, moralnym upadku, zbrodni i tragicznej śmierci bohaterki. Pisze na swoim facebookowym profilu Grzegorz Żurawiński.

Na scenie oglądamy jej losy w latynoskiej konwencji realizmu magicznego, bo tylko tak można objaśnić pośmiertne osadzenie bohaterki w meksykańskim więzieniu pod okiem strażniczek z wizerunkiem Matki Bożej z Guadalupe na kostiumach. W tym czyśćciu stajemy się świadkami wędrówki duszy upadłej bohaterki i jej konfrontacji z mroczną przeszłością zza życia. W walentynkowe święto, w towarzystwie mariachi i wszechobecnych czerwonych serduszek, ze śpiewem na ustach wkraczamy wraz z bohaterką w świat kultu kobiecego bóstwa śmierci zrodzony z meksykańskiego połączenia prekolumbijskich mitów, pogańskiej tradycji ludowej i importowanego hiszpańskiego katolicyzmu. W tym świecie żywi obcują ze zmarłymi w zadziwiająco radosnej komitywie, a osadzeni więźniowie w Świętej Śmierci mają swoją patronkę. Na obrotowej scenie, gdzie - jak w azteckich wierzeniach - koniec jest także początkiem, ponury danse macabre zamieni się w walentynkowy korowód. Gdy usłyszymy ze sceny tęskną i bardzo popularną meksykańską pieśń miłosną do mitycznej Llarony, cierpiącej z niespełnionej miłości, porzuconej i w napadzie szału topiącej swoje dzieci, której duch sprowadza nieszczęście na mężczyzn, dostrzeżemy w tym źródło inscenizacyjnego konceptu dla scenicznego obudowania powieściowej historii i postaci Ewy Pobratyńskiej. Na scenie widzimy w niej buntowniczkę odrzucającą wegetację bez miłości swoich rodziców, która niczym biblijna pramatka, jej imienniczka i pierwsza grzesznica, gotowa jest na ryzyko przekroczenia reguł by skosztować zakazanego lecz kuszącego owocu, który łapczywie pochłania. Skończy jak Ikar w locie ku słońcu lub ćma spalająca się w ogniu świecy. Może to zaskakujące, ale efektowna oprawa widowiska i świetne partie wokalne tej śpiewogry nie wywołały we mnie emocji. Byłem chłodnym świadkiem nadmiaru inscenizacyjnych pomysłów przy deficycie dramaturgicznej dyscypliny. Przesłanie spektaklu stało się niejasne, a śledzenie przedstawienia z pozycji etnologa lub antropologa kultury i jej mitów przyprawiło mnie jedynie o ból głowy. Ten koktajl miał wyraźnie źle dobrane proporcje.

(Grzegorz Żurawiński, „Żubrówka z tequilą”, https://www.facebook.com/, 14.02.2024)