„Chopcy z Roosevelta” Katarzyny Knychalskiej w reżyserii Jacka Głomba to nostalgiczna opowieść o legendarnej drużynie Górnika Zabrze, która zagrała w finale Pucharu Zdobywców Pucharów w 1970 r. Po piątkowej premierze w Teatrze Nowym w Zabrzu publiczność wstała z miejsc. Owacje nie milkły przez długie minuty. Czy także w teatrze gole na wyjeździe liczą się podwójnie? Artykuł Piotra Kanikowskiego.

Podczas bankietu Jacek Głomb przyznał się publicznie, że nie jest kibicem Górnika Zabrze; że jego ukochaną drużyną zawsze była Wisła Kraków. Zabrzanie przyjęli tę deklarację z wyrozumiałością, bo w sumie jakie znaczenie ma klubowy szalik reżysera, skoro sztuka tchnie szacunkiem dla piłkarzy z ich miasta.

Inspiracją dla spektaklu była solidna jak cegła (440 stron) książka Pawła Czado "Górnik Zabrze. Opowieść o złotych latach”, po przeczytaniu której Jacek Głomb pomyślał, że to materiał na spektakl. Pomysł spodobał się w Teatrze Nowym i premierę dopisano do programu obchodów 100-lecia miasta Zabrze. W pracy Jackowi Głombowi towarzyszyła sprawdzona legnicko-wrocławska ekipa realizatorów: Katarzyna Knychalska (tekst), Małgorzata Bulanda (scenografia), Witold Jurewicz (ruch sceniczny), Bartosz Straburzyński (muzyka). "Chopcy z Roosevelta” mają te same geny, co niedawno narodzona w Teatrze im. Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim „Papusza znaczy lalka” i starsze rodzeństwo z Legnicy: „Ballada o Zakaczawiu”, „Łemko”, „Orkiestra”, „Człowiek na moście”, „Wschody i zachody miasta”… Wszystkie bazują na autentycznych historiach i są mocno zakorzenione w lokalności. Podczas premiery zabrzańska publiczność entuzjastycznie reagowała na padające ze sceny nawiązania do topografii ich miasta i Górnego Śląska.

Małgorzata Bulanda zaprojektowała do „Chopców z Roosevelta” prostą ale sugestywną scenografię, której głównym elementem były dwie płaszczyzny, czarne i chropowate jak węglowe ociosy – złowrogie, nieprzyjazne. Przez otwór w jednej z nich wypada piłka a w ślad za nim na scenie pojawiają się tytułowi „chopcy”, w śnieżnobiałych sportowych trykotach. W tym otoczeniu są jak duchy, postacie z innego świata – i faktycznie, świata, z którego pochodzą, już nie ma. Ten nieistniejący świat będzie się wyłaniał stopniowo z anegdot, pogwarek, wspomnień, urywków. Ze zbiorowej pamięci.

Jacek Głomb i jego ekipa nie poprzestali na odtworzeniu w „Chopcach z Roosevelta” peerelowskiej rzeczywistość ze skórzanym „balem” jako przedmiotem chłopięcych marzeń, z piłkarzami fikcyjnie zatrudnionymi „na grubie”, z pokątnym handlem na zagranicznych wyjazdach i z agentami bezpieki stojącymi na straży sojuszu ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich. Taka rekonstrukcja byłaby niepełna, niesatysfakcjonująca, bo należało przede wszystkim odtworzyć emocje sprzed pięćdziesięciu paru laty, towarzyszące narodzinom piłkarskiej potęgi z Zabrza. Ich kulminacją jest scena nawiązująca do dramatycznych meczów Górnika z AS Roma, zakończonych awansem do finału Pucharu Zdobywców Pucharu. Podczas „Chopców z Roosevelta” teatralna widownia śledzi zaskakujące zwroty akcji w tym pojedynku z perspektywy piłkarskich trybun, a właściwie z perspektywy milionów Polaków, którzy zaciskali kciuki przy radiowych głośnikach. Genialnym posunięciem inscenizacyjnym było odtworzenie w tym momencie archiwalnego nagrania z głosem Jana Ciszewskiego, który 22 kwietnia 1970 roku ze stadionu w Strasbourgu krzyczał na koniec meczu: „Polska! Górnik! Brawo! Proszę państwa, a więc sprawiedliwości stało się zadość!”

W teatrze pewnie łatwiej budować emocje, kiedy narastają linearnie. „Chopcy z Roosevelta” mają jednak inną konstrukcję. Ich szkielet bardziej przypomina osobne owoce zebrane w grono niż płynącą ku morzu rzekę, sumę dopływów. Po premierze widzowie mówili, że nie nudzili się ani minuty, mi jednak za połową, po nastej anegdocie, spektakl zaczął się dłużyć.  Słysząc reagującą śmiechem publiczność Teatru Nowego łapałem się na tym, że przez nieznajomość zabrzańskich realiów umyka mi spora część dowcipów z tekstu Katarzyny Knychalskiej. Z drugiej strony myślę, że tak właśnie miało być: to spektakl dla nich, o nich, o ich mieście, o ich klubie, o ich rodzinach, o ich idolach. W tego rodzaju realizacjach hermetyczność staje się walorem, nie wadą.

Siła zabrzańskiego spektaklu tkwi w prostocie użytych środków wyrazu. Wszystko tu do siebie pasuje: bezpretensjonalna tonacja opowieści, snującej się niespiesznie od anegdoty do anegdoty, monochromatyczna warstwa plastyczna, muzyka bazująca na swojskich dźwiękach trąb i akordeonu, przywodząca klimatem czechosłowacki serial telewizyjny “Pod jednym dachem”. Głomb szafował nią dość oszczędnie, przez co przejmująco zabrzmiała w jednej z finałowych scen, zmiksowana nagle z autentycznym śpiewem kibiców.

W przypadku dwóch postaci irytowało mnie jednak drewniane, rażące sztucznością aktorstwo. Nic nie poradzę, kompletnie nie byłem w stanie uwierzyć w miłosny afekt do Górnika Zabrze postaci granej przez Mariana Wiśniewskiego, ani w trenerski potencjał Krzysztofa Urbanowicza. Na komplementy zasłużyli za to Halina Boratyńska i Maciej Kaczor, który podczas trwającego półtorej godziny spektaklu panował nie tylko nad tekstem, ale też nad tańczącą mu między nogami piłką. Podobały mi się też powściągliwość Anny Koniecznej i żywiołowość Joanny Romaniak.

Z perspektywy Legnicy, której gospodarz od kilkunastu lat nie chodzi na spektakle do teatru, z zaskoczeniem obserwowałem obecność na premierze prezydent Zabrza Małgorzaty Mańki-Szulik. Drugim ważnym gościem był kapitan legendarnej drużyny Górnika Stanisław Oślizło, strzelec jedynej bramki w historii polskiej piłki w finale Pucharu Zdobywców Pucharów w meczu z Manchesterem. Stał w pierwszym rzędzie i bił brawo. Długo. A kto jak kto, on na pewno potrafi docenić pięknie strzelonego gola.

fot. Paweł Janicki

(Piotr Kanikowski, „Ekipa z Legnicy strzeliła gola na wyjeździe. Ale w teatrze”, https://24legnica.pl/, 09.10.2022)