Miasto i teatr zawsze były ze sobą w jakiś atawistyczny sposób związane. Bo miasto, które ma teatr, jest zawsze ciut lepszym do życia miastem niż miasto bez teatru: Rzeszów w tym przypadku bije Przemyśl na głowę, Tarnów deklasuje Nowy Sącz. Miasto z teatrem na stanie miało dotąd jakby większy prestiż i bardziej miejską miejskość. Tymczasem Tadeusz Krzakowski i jego radni pokazali teatrowi gest Kozakiewicza. Pisze Łukasz Drewniak.

1.

To chyba sam Józef Furtenbach w swoich pismach o architekturze teatru ogłosił w połowie siedemnastego wieku, że teatr jest sercem miasta i w związku z tym winien mieć swoją siedzibę pośrodku centralnego placu. Po prostu nie ma lepszej lokalizacji. Nie pamiętam już, czy w koncepcji Furtenbacha teatr zastępował antyczny rynek, czyli agorę, chyba nie, bo niemiecki architekt na pewno nie akcentował roli teatru w debacie publicznej, religijnej czy filozoficznej, a raczej postrzegał go jako kluczowy element przyjemnego życia miasta – teatr był dla niego miejscem spotkań arystokratycznej i mieszczańskiej elity, spektakl – zwieńczeniem dnia, obszarem przeżycia estetycznego, celem wędrówki człowieka wykształconego i kulturalnego. Każdy przybysz, przekroczywszy rogatki miasta, bramę w jego murach, musiał być poprowadzony traktem i ulicą na rynek z teatrem. Nie musiał od razu do niego wchodzić, mógł poprzestać na straganach wokół, mógł znaleźć lokum w jednej z okalających rynek kamienic, ale musiał zobaczyć, co w tym mieście jest w środku. Co jest jego środkiem. Do jakiego celu ten środek prowadzi. Jak obywatele tego grodu w ogóle wyobrażają sobie środek. Jak potężny, jak piękny teatr sobie zbudowali i postawili w centrum. Żeby ich pilnował, żeby organizował im wolny czas, sens życia po codziennej pracy lub totalnym nieróbstwie. Teatr przyciągał wzrok, wyznaczał drogę przez miasto, definiował miasto zbudowane jakby na nowo, wokół niego.

Zawsze wyobrażałem sobie idee przestrzenne Furtenbacha w ten sposób: oto miejski Ratusz zajmujący jedną ze ścian rynku przegląda się w stojącym pośrodku placu gmachu przeznaczonym do widowisk scenicznych. Magistrat pilnuje, żeby teatr stał, tam gdzie stoi, urzędnicy, burmistrze, namiestnicy wyglądają codziennie przez okna i sprawdzają, czy nic się nie zmieniło. Uff, teatr dalej stoi, nie spadł meteor, wojska najemne nie podpaliły świątyni Melpomeny, zrewoltowany motłoch nie rozgrabił rzeźb i dywanów z foyer, aktorzy nie wymarli na cholerę, znaczy, że miasto wciąż istnieje. Gdyby nie było teatru, nie byłoby już miasta.

Och, jak ja żałowałem, że krakowscy rajcy nie zdecydowali się w latach osiemdziesiątych XIX wieku postawić Teatru Miejskiego na Rynku Głównym, wyburzyć Sukiennic, zostawiając sobie tylko Wieżę Ratuszową jak minaret przy meczecie, niczym symbol władzy nad miastem i teatrem. W moich rojeniach architektonicznych zainspirowanych radykalizmem Furtenbacha widziałem nawet w centrum idealnego miasta monstrualny gmach o podwójnym przeznaczeniu – jedno skrzydło to teatr, drugie – ratusz. Bliźniaczo podobne, lewe i prawe, identycznie rozplanowane byłyby jego skrzydła, tak łudzące nawet najbardziej fachowe oko, że niektórzy widzowie miast na spektakl, trafialiby na sesję rady miasta i odwrotnie – radni, zmyliwszy drogę na salę plenarną, lądowaliby na widowni teatru i na niej podczas przedstawienia toczyliby z rozpędu swoje budżetowe debaty. Teatr i ratusz sklejone ze sobą w lustrzanych odbiciach byłyby jak dwie kamienne łapy wyciągające się po miasto i jego mieszkańców. Zapraszające ich w swoje trzewia: przyjdźcie, zobaczcie, co jest w środku Środka. Urząd i Teatr byłyby wtedy jak dwie komory serca. Ratusz kontrolowałby scenę, na scenie pilnowano by tego, co dzieje się z władzą. Po załatwieniu spraw w urzędzie, obywatel okrążałby budynek i wchodził identycznie wyglądającym wejściem do teatru, żeby zrozumieć, co właściwie sobie załatwił i czym w ogóle jest władza albo dokument, jaki wydała, na jakiej zasadzie i w imię czego podejmujemy decyzje: polityczne i ekonomiczne. Przyjemność rządzenia byłaby w tym samym gmachu kontrapunktowana opowieściami o klęskach władców, dylematy bohaterów tragicznych, portretowanych w teatrze, znajdowałyby od razu swoje puenty w zdumiewającej sprawczości urzędników.

Obywatele idealnego miasta Furtenbacha z teatrem i ratuszem jako jego sercem, mieliby unikalną szansę na połączenie (w tym samym punkcie w przestrzeni!) idei władzy i idei spektaklu w jedno zmaterializowane dzieło.

2.
Nie przesadzam – antyk znał takie rozwiązania. Nie przypadkiem w wielu jońskich miastach na wybrzeżu Azji Mniejszej odeon, czyli budynek do występów poetyckich i muzycznych, pełnił również rolę buleuterionu, czyli siedziby rady miejskiej czasów hellenizmu. Spontanicznie i dość często testowano widowiska, w których dzięki jedności miejsca sztuka i polityka zamieniały się miejscami. Ileż razy w greckiej historii zwoływano obywateli polis do teatru na błyskawiczną naradę. Ileż razy tragik lub ateński komediopisarz naprawdę mówili współmieszkańcom, co się stanie, jeśli nie uczyni się tak, jak podpowiada poeta. Albo polityk i wódz stawał się szukającym poklasku aktorem, nie przestając być jednocześnie panem życia i śmierci wszystkich na widowni.

Demetriusz Poliorketes przemawiał tak przed Ateńczykami w latach dziewięćdziesiątych III wieku p.n.e. Stał na środku orchestry na czele swej świty i sztabu, jak koryfeusz przed milczącym chórem, ubrany w kosztowną, błyszczącą w słońcu zbroję i obiecywał zniesienie morskiej blokady, dostawy ziarna i korzystny dla obu stron sojusz wojskowy. Komplementował Ateny, czekał na przyjęcie jego oferty przez aklamację. Kiedy jednak Macedończyk podczas swej tyrady nieprawidłowo wymówił albo tylko źle zaakcentował jedno ze słów w dialekcie attyckim, jeden z widzów, zapewne teatroman, purysta wymowy scenicznej, odruchowo go poprawił. Lud na widowni zamarł, spodziewając się rzezi i gniewu, Macedończyk miał przecież miasto prawie na widelcu, Ateny niedługo i tak by padły, negocjacje w Teatrze Dionizosa miały charakter pretekstowy, syn Antygonosa Jednookiego chciał, żeby Ateny poddały się, udając, że zawierają sojusz, czynił w ten sposób (spotykając się z ludem na jego terenie) gest dobrej woli, pełen szacunku dla historii i kulturalnych zasług attyckiego polis. No i miał to być przykład dla innych miast-portów, których potrzebował dla odbudowania swej potęgi militarnej. Można się ze mną dogadać, jestem „oblegaczem miast”, a nie ich zdobywcą, oblegam, póki nie przekonam was do swoich racji.

Wtedy w wygłodniałych i udręczonych Atenach po kąśliwym docinku skrupulatnego widza można się było spodziewać wszystkiego. Obrażeni politycy bywają mściwi. Przecież mniej więcej dziesięć lat później całkiem niedaleko od Aten, w italskim, a raczej wielkogreckim Tarencie w podobnej sytuacji politycznej, co Demetriusz znalazł się rzymski poseł. Czcigodny i siwy senator przemawiał przed obliczem zgromadzenia ludowego, Rzymianin ostrzegał Greków, straszył konsekwencjami, oferował przymierze i opiekę potęgi znad Tybru. I wtedy w tarenckim teatrze jeden z widzów-obywateli, biedny, ale dowcipny, skomentował w dosadny sposób wagę i szczerość rzymskiej oferty współpracy. Źródła podają dwie wersje tego zdarzenia. W pierwszej Grek wypina na Rzymianina gołe pośladki i defekuje na skraj jego togi, w drugiej dowcip polega na obrzuceniu ciepłym ludzkim kałem szaty rzymskiego posła. Tą kupą, niestety, Tarent podpisał na siebie wyrok – senator wrócił do Rzymu i pokazał togę z brunatnymi śladami: wojna musiała wybuchnąć, Tarentu od podporządkowania Rzymowi nie ocalił nawet militarny geniusz wezwanego na pomoc epirockiego Pyrrusa.

Wtedy w Atenach, w Teatrze Dionizosa, Poliorketes wykazał się jednak prawdziwym politycznym i scenicznym refleksem: zamiast typowej dla Rzymian zemsty za zniewagę wybrał wielkoduszne wybaczenie. Macedończyk uznał swoją retoryczną niedoskonałość. „Jako zadośćuczynienie za tę pomyłkę przyjmijcie, Ateńczycy, dodatkowe 50 talentów zboża!” – zawołał. Tłum w odpowiedzi zawył z radości i podziwu. Polityk i aktor Poliorketes kupił Ateny.

Nie mam wątpliwości, że – rozwijając teorię Furtenbacha – skomasowanie w jednym gmachu sztuki teatru i bieżącej polityki nie tylko naprawiłoby relacje między artystami i urzędnikami, ale również rozwiązałoby problemy finansowe scen miejskich. Pieniądze na istnienie sztuki i jej wytwórców miałyby do pokonania znacznie krótszą drogę. Wystarczyłoby nawet nie tyle obejść budynek z dekretem, ale użyć do tego celu jakiegoś sekretnego przejścia. Drzwi łączących oba skrzydła RATUSZO-TEATRU.

Pamiętam takie drzwi na Uniwersytecie Jagiellońskim w Instytucie Filologii Polskiej. Gmach od ulicy Gołębiej zajmowali poloniści, jego drugie skrzydło z wejściem od strony Plant zasiedlali prawnicy. Staliśmy z kolegami z roku jesienią 1991 roku przy takich zamkniętych na głucho drzwiach na ostatnim piętrze i daremnie szarpaliśmy za klamkę. Po drugiej stronie spacerowały korytarzami piękne prawniczki ze skoroszytami pełnymi kserówek notatek z wykładów, zza drzwi dochodził frapujący szmer powtarzanych z pamięci paragrafów i rozporządzeń, w setkach ust szeleściła konstytucja i kodeks karny. Gdyby wtedy, 30 lat temu, udało się nam znaleźć przejście, otworzyć tamte cholerne drzwi, historia polskiego teatru i literatury wyglądałaby – przynajmniej od strony bytowej i rodzinnej – zgoła inaczej. Potrzebowaliśmy jak powietrza ich prawniczego wsparcia, przyszłych karier i doświadczenia z sal sądowych.

Dlatego tak bardzo wierzę – w mojej idealnej wizji prawdziwego środka miasta, w której zlepiono teatr z ratuszem – w przepływ komunikacji i funduszy, w zbieżność celu i potrzeb artystów i urzędników.

3.
Teatr Modrzejewskiej w Legnicy naprawdę ma swoją siedzibę w samym środku miasta: jaki ładny adres – Rynek 39! Ale w dolnośląskim, poniemieckim i poradzieckim mieście władza dawno już wyprowadziła się z Rynku. Prezydent Tadeusz Krzakowski od 20 lat urzęduje pod adresem plac Słowiański 8. Nie jest tajemnicą, że od dawna jest skonfliktowany z dyrektorem Modrzejewskiej Jackiem Głombem, politycznie i prywatnie. Nie lubi teatru, nie chwali się nim, nie utożsamia, nie uważa go za część swojej Legnicy. I chyba w tej chwili właśnie zatrzaśnięto ostatnie wirtualne drzwi do komunikacji między lokalną władzą a artystami. 30 czerwca urząd miasta wypowiedział jednostronnie i bez zapowiedzi obowiązującą od 2009 roku umowę o współprowadzeniu Teatru Modrzejewskiej. Teatr formalnie jest instytucją artystyczną podlegającą samorządowi Województwa Dolnośląskiego, urząd miasta był współorganizatorem, który dorzucał się do budżetu teatru kwotą 1,5 miliona rocznie. Z punktu widzenia krakowskiego Narodowego Starego Teatru czy warszawskiego Dramatycznego byłaby to kwota śmiesznie niska, starczyć by mogła ledwie na jakieś sceniczne „waciki”, ze dwa małe spektakle w sezonie można by za nią zrealizować. Ale dla teatru Jacka Głomba to są poważne pieniądze. Zaskoczony zespół znów skrzyknął się do boju. Na stronie teatru i portalach zaprzyjaźnionych fanów legnickiej sceny kolorowe sztrajfy: „Znowu walczymy o legnicki teatr”. Dopiero co Głomb wygrał batalię o swoją reelekcję, do konkursu na dyrektora Modrzejewskiej nie zgłosił się nikt poza nim, środowisko udzieliło mu swojego wotum zaufania, organizatorzy musieli zaakceptować fakt, że na legnickiej scenie nic się nie zmieni: dalej będzie teatrem zespołowym i niepokornym, a nie dworskim i akademijnym. Po decyzji miasta zareagowali krytycy i publicyści: Jacek Cieślak, Witold Mrozek i Piotr Olkusz napisali interwencyjne teksty. Petycję do rady miasta z żądaniem wycofania się z decyzji podpisało 5214 osób. Wszyscy liczą, że prezydenta można przekonać, można przemówić mu do rozsądku. Też chciałbym, żeby tak się stało.

Józef Furtenbach nigdzie nie napisał, że teatr ma być biedny ani tym bardziej, że jedyny teatr w mieście nie powinien mieć z miastem nic wspólnego.

Bardziej od wymiaru ekonomicznego decyzji legnickich władz przeraża mnie jej symbolika. Legnica wysyła w Polskę i w świat jasny komunikat: miasto nie potrzebuje teatru, miasto nie potrzebuje sztuki wysokiej. Nie chce spektaklu, który o nim opowie, nie chce lustra, w którym przegląda się władza. Nie będzie na to dawać pieniędzy. Są ważniejsze wydatki.

Nie było chyba dotąd tak spektakularnego gestu wypisania się władz lokalnych z obowiązującego modelu utrzymywania lokalnych instytucji kultury. Zwykle więzy z jakąś placówką przecinało ministerstwo, obrażało się i karało ją województwo. Nawet kilka miesięcy temu w Krakowie próby odwołania dyrektora Krzysztofa Głuchowskiego z Teatru im. Juliusza Słowackiego wywołały dyskusję, czy miasto nie powinno przejąć od marszałka prowadzenia kontrowersyjnej sceny, Prezydent podjął działania mediacyjne. W Legnicy urząd miasta zwolnił się z odpowiedzialności za teatr, który jest obrazem miasta.
Wróćmy znów na chwilę w świat symboliki.

Miasto i teatr zawsze były ze sobą w jakiś atawistyczny sposób związane. Bo miasto, które ma teatr, jest zawsze ciut lepszym do życia miastem niż miasto bez teatru: Rzeszów w tym przypadku bije Przemyśl na głowę, Tarnów deklasuje Nowy Sącz. Miasto z teatrem na stanie miało dotąd jakby większy prestiż i bardziej miejską miejskość. Tymczasem Tadeusz Krzakowski i jego radni pokazali teatrowi gest Kozakiewicza. Skoro nie jesteście nasi i nie chcecie być nasi, nie potrzebujemy was. Nie będziemy utrzymywać fikcji, łożyć na wrogów ideowych, instytucję, która jest przeciwko nam.

Owszem, jest to karanie Głomba, karanie jego zespołu, ale przy okazji pokazanie miastu, że jest prowincją, bo prowincja nie potrzebuje centrum, nie potrzebuje środka, którym jest teatr. Prowincja bywa rozrzucona i chaotyczna, a nie skoncentrowana i ułożona, prowincja jest horyzontalna, a nie wertykalna. Centrum miasta, jakim jest teatr, zawsze unosi miasto do góry, w stronę wartości wyższych. A tu Prezydent Krzakowski daje znak, że teatr był zawsze czymś ponad stan Legnicy, był ciałem obcym, pasożytem, ewenementem. Niech więc płaci za niego struktura wyższa, władza dalsza – wojewódzka. Za chwilę zaczną się populistyczne tłumaczenia władz miejskich – zabieramy swój wkład, bo są inne ważne wydatki, miasto traci na Polskim Ładzie, będzie krach ciepłowniczy, musimy zabezpieczyć środki na najważniejsze potrzeby. Pamiętam takie argumentacje sprzed lat – radni krakowscy serio pytali, co jest ważniejsze: 4 karetki pogotowia ratunkowego czy dotacja dla Łaźni Nowej? Chcecie, żeby ludzie umierali bez pomocy, bo teatr nie ma na koszty stałe?

Kto wie, czy tym razem władze Legnicy nie wpłacą tego 1,5 miliona na kolejny bayraktar czy na drony-samobójców bo przecież wojna Ukrainy o wolną Europę jest ważniejsza niż dwie premiery u Modrzejewskiej! Na miejscu prezydenta Krzakowskiego tak właśnie bym zrobił, żeby zamknąć usta Głombowi, wytrącić argumenty obrońcom teatru. Cóż jest dziś ważniejszego niż wojna z Rosją, ratowanie życia ukraińskich cywilów? Zabierzmy pieniądze teatrowi, dajmy je na wojnę. Mam nadzieję, że takiej etycznej bezczelności zabraknie jednak władzom Legnicy. Bo jak można na nią odpowiedzieć? Że teatr też walczy? Pomaga? Strzela obrazami i ideami? Jednoczy siły dobra? Nie wszyscy ludzie zrozumieliby takie kontrargumenty, jeśli zacznie się dyskusja na serio: bez czego możemy się, ludzie kochani, naprawdę obyć? Chcecie jeść czy oglądać? Siedzieć w ciepłych domach czy w ciepłym teatrze?

Martwi mnie mała liczba podpisów pod akcją teatru w obronie dalszego współprowadzenia i niezmienionego budżetu instytucji. Kiedyś pod listami w obronie Golgoty Picnicczy Dramatycznego pod wodzą Miśkiewicza aktywiści zebrali więcej podpisów. Wiem, są wakacje, Legnica to nie Warszawa, decyzja prezydenta Krzakowskiego nie oznacza końca teatru Modrzejewskiej. Bo jest głównie przemocą w sferze symboli. Gestem wyrzeczenia się. Drogi miasta i teatru rozchodzą się. Urzędnik nie potrzebuje sztuki, teatr nie będzie lustrem dla lokalnej władzy. Po latach wzajemnych walk nadchodzi okres ignorowania przeciwnika. Nie obchodzi nas głos teatru, bo my nie mamy teatru – powiedzą za chwilę urzędnicy legniccy – nie ma teatru, ale życie toczy się dalej, prawda?  

Wydawało mi się, że tej smutnej jesieni, w pierwszym roku wojny pierwsze pod nóż pójdą festiwale teatralne, wielkie widowiska plenerowe, przestrzenie pozateatralne zaanektowane przez konkretne sceny. Że na nie nie będzie pieniędzy. I owszem, Gdynia już zrezygnowała z festiwalu Raport, ważą się losy lubelskich Konfrontacji Teatralnych, obcięto fundusze Boskiej Komedii… A to dopiero początek cięć, zawieszeń, rezygnacji. Przecież każdy organizator będzie musiał za chwilę podjąć decyzję, czy stać go na fanaberie pod tytułem festiwal czy na zrefundowanie teatrowi wzrastających opłat za światło i gaz. Czy mamy ratować etaty czy tylko premiery?  

A jednak Rada Miasta Legnicy robi coś do tej pory niewyobrażalnego, ale boję się, że również pionierskiego – wyprzedza wiele podobnych decyzji. Nie ma dla niej usprawiedliwienia, ale jednocześnie mam poczucie, że nie jest to jedyna rezygnacja ze współprowadzenia instytucji kultury, zwłaszcza teatru, jakiej będziemy świadkami w tym sezonie.

Śmiałem się nie tak dawno po cichu (prywatnie, a nie w Kołonotatniku) z akcji krakowskiego Teatru Bagatela, który pod wodzą dyrektorów Wyrobca i Materny sprowadził swoich aktorów w koszulkach firmowych na posiedzenie rady miasta, żeby zaśpiewali lokalnym politykom kilka piosenek z nowych spektakli. Wyobrażałem sobie nieco zażenowany aktorski chór udający luz i wesołość, wykonujący kilka podstawowych figur choreograficznych w sali plenarnej ku zdumieniu lub ukontentowaniu lokalnych polityków. To, co parę miesięcy temu było gestem absurdalnym i lizusowskim, dziś jawi mi się jako akt mądrości i przebiegłości krakowskiej dyrekcji, czego jej ogromnie gratuluję. Skoro nasz los zależy od dobrego samopoczucia radnych i prezydenta – śpiewajmy im gromkie „Sto lat!”. Nie zaszkodzi. Wstyd i poczucie obciachu szybko mija. Żyjemy dalej. Pamiętacie, jak na początku lat dziewięćdziesiątych Stary Teatr, będący w kłopotach finansowych, zagrał fragmenty WeselaAndrzeja Wajdy na otwarcie terminalu na lotnisku w Balicach? No właśnie. Trela, Dymna i Segda na lotnisku zagrali! Panie, Panowie, wracamy do tych czasów. Nie życzę tego zespołowi Modrzejewskiej, ale może trzeba będzie zagrać co piękniejsze fragmenty Fanny i Aleksandra na Zarządzie Sejmiku Województwa Dolnośląskiego. Może kosztem powrotu miasta do współprowadzenia teatru będzie występ na ślubie córki prezydenta. Desperacja jest bronią upokorzonych, zastraszonych i biednych. Desperacja pojawia się wtedy, kiedy przestajemy wierzyć w dobre intencje innych ludzi, tych potężniejszych od nas, od których jesteśmy zależni. Można się na nich obrazić i zacisnąć pasa. Zorganizować internetowe zbiórki. Ale wszyscy nie damy rady przetrwać ze zbiórek. Społeczne akcje i wzmożenia aktywności ludzi dobrego serca kiedyś się skończą, wypalą, zabraknie pieniędzy, którymi można się dzielić. Zostaną akcje dla upokorzonych, zastraszonych i biednych. Nie chciałbym widzieć legnickiego zespołu w takiej sytuacji.  

I jeszcze jedno. Kolejne finansowo-polityczne kłopoty legnickiej sceny odwracają naszą uwagę od dyskusji o repertuarze i konwencjach proponowanych przez teatr Jacka Głomba. Od pisania o przedstawieniach, rolach, tematach. Jak tu pytać o kondycję zespołu i zaproszonych do pracy z nim artystów, skoro co sezon wybucha wokół teatru i jego dyrektora jakaś polityczno-ekonomiczna gównoburza? Urzędnicy, których moralnym obowiązkiem jest zapewnienie spokojnej egzystencji instytucji będącej pod ich pieczą, fundują co rusz zatrudnionym w niej artystom niepokój o przyszłość, profil repertuarowy, budżet na realizacje, sprawy bytowe.

Jeśli teatr, jak chciał Józef Furtenbach, jest naprawdę sercem miasta, to w Legnicy mamy właśnie kolejny zawał.

(Łukasz Drewniak, „K/337: Serce miasta”, https://teatralny.pl/, 03.08.2022)