Wychodzenie w przestrzeń, która niewiele ma wspólnego z teatralną sceną, to już znak rozpoznawczy legnickiego teatru. Poczynając od roku 1995, kiedy swoją premierę w Kościele Mariackim miała „Pasja”, można wyliczać kolejne spektakle wystawione w fabrycznych halach, magazynach czy w zrujnowanych kinach. W tym roku w takich sceneriach zagrają też uczestnicy 2. Międzynarodowego Festiwalu „Miasto”. Pisze Katarzyna Gudzyk.

Obskurny pawilon na Piekarach stał się już sławny w całej Polsce za sprawą głośnego „Made in Poland” w reżyserii Przemysława Wojcieszka. Jest to opowieść o blokersie, nic zatem dziwnego, że w 2004 roku Jacek Głomb wystawił tę sztukę pośród wielkiej płyty blokowiska.

Spektakl był też pierwszym ogniwem projektu pn. „Scena na Piekarach”. Od tamtej pory opustoszała hala, będąca niegdyś osiedlowym supersamem, ma nową teatralną funkcję. Ale miejsc, które w podobny sposób powróciły do świadomości legniczan jest więcej. Postanowiliśmy sprawdzić, co o ich historii wiedzą mieszkańcy miasta.

Woziłem tam bułki


Pan Marian nie mieszka na Piekarach. Słyszał, że dyrektor legnickiego teatru wystawia tam czasem spektakle, ale nie widział żadnego z nich, bo z centrum jest trochę daleko. Za to bywał w tym miejscu przed laty, kiedy jako kierowca legnickiego PTHW, a później LSS Społem rozwoził pieczywo. – Sklep był naprawdę duży – wspomina. – Na pewno miał kilkudziesięciu pracowników, bo pracowano w systemie dwuzmianowym. To nie były czasy hipermaketów. W całej Legnicy takich punktów (tak dużych, przyp. red.) było najwyżej kilkanaście. A na Piekarach był jeszcze drugi taki o nazwie Feniks.

Sklep powstał w latach 80. i przynajmniej wtedy był centrum handlowym z prawdziwego zdarzenia. – Pracowałem w transporcie. Przez wiele lat odpowiadałem za zaopatrzenie tzw. trzydziestki. Bo każdy państwowy sklep miał wtedy swój numer – wyjaśnia pan Marian. – Woziłem pieczywo, ale to był pawilon wielobranżowy. Przynajmniej z nazwy taki był, bo z towarem na półkach bywało różnie.

W obrębie centrum handlowego działało jeszcze kilka innych sklepów i poczta, która funkcjonuje do dziś. – Wtedy mógł robić wrażenie na klientach. Opodal był deptak, klomby, ławeczki. Poczta, kilka mniejszych sklepików z odzieżą, tkaninami – wymienia nasz rozmówca. – Brzydki był zawsze, ale stosunkowo nowy. Poza tym wtedy tak się budowało.
Supersam zlikwidowano, bo przestał się opłacać. Teraz jest jedną z pozascenicznych przestrzeni teatralnych na osiedlu, o którym mawia się, że jest sypialnią miasta.

Podbijaliśmy świat


– Do Legnicy przyjechałem w 1946 roku. Pracowałem w „Hance”, ale pamiętam, że najpierw mieścił się tam punkt repatriacji (PUR) – opowiada Jan Stołowski. – Na początku nic tam nie było, stały tylko puste hale, a cała produkcja odbywała się w „Milanie”, ale te nazwy są późniejsze, bo wtedy były to Dolnośląskie Zakłady Przemysłu Dziewiarskiego. Zaczynaliśmy od maszyn ręcznych, było też pięć maszyn typu Raschel i na nich pracowałem też później, w „Hance”.

Zakład rozpoczął działalność pod koniec lat 40. Zaczęło się kompletowanie parku maszynowego. W 1949 roku do Legnicy przyjechało z Niemiec 50 półautomatycznych maszyn Raschel. – Robiliśmy na nich prawie wszystko: dzianinę na bluzki, chustki, firanki. Działała też snowalnia i cewiarnia. W tym czasie zakład zatrudniał kilkaset osób.

Rozwijały się poszczególne działy, kolejno przybywały szwalnia i krajalnia, a nawet farbiarnia. Pracownicy, w tym pan Jan, byli wysyłani na szkolenia do zakładów dziewiarskich w Łodzi, ale także legnicka firma szkoliła wówczas dziewiarzy. Zakład rozwijał się dynamicznie, zatrudniał i szkolił pracowników, tworzyły się kolejne jego oddziały, a wyroby dziewiarskie eksportowano do Rosji, Europy Zachodniej, a nawet do Afryki.

– Eksport był olbrzymi. Produkowaliśmy dla Niemiec, Czech, Rosji, która była największym odbiorcą – wylicza Jan Stołowski, ówczesny kierownik kontroli technicznej. – Swego czasu robiliśmy nawet stylonowe sieci rybackie, bo taką instrukcję dostaliśmy od ministra Kokietka.

Okres prosperity w legnickiej „Hance” przypadł na lata 70. Sytuacja pogorszyła się jednak znacznie po stanie wojennym. Rosja nie dostarczała tak dużych ilości bawełny jak wcześniej, a zapasy w magazynie topniały w oczach. To wtedy rozpoczęły się pierwsze redukcje etatów, a zakład już nigdy nie odzyskał swojej świetności.

Porwanie w Tiutiurlistanie

Teatr Letni w parku Miejskim to kolejna przestrzeń, którą miastu próbuje przywrócić Jacek Głomb. W 1997 roku legnicki teatr wystawił tu „Młodą śmierć”, a w trakcie pierwszej edycji Festiwalu „Miasto” teatr z Santa Barbara grał w nim „Wesele” na motywach „Ożenku” Gogola. Młodym legniczanom miejsce kojarzy się jednak przede wszystkim z dyskoteką, niewielu natomiast wie, że ma ono naprawdę bogatą historię.

– Teatr Letni to chyba nazwa z czasów, kiedy budynek należał do Rosjan – zastanawia się Rafał Jakubowski. – Niewiele pamiętam z tamtego okresu, bo byłem za mały. Raz, jeszcze w przedszkolu, byłem tam na bajce „Porwanie w Titiurlistanie”, ale to musiała być jakaś wyjątkowa sytuacja, bo z tego co wiem, Polaków raczej tam nie wpuszczano. Budynek po wojnie przejęli Rosjanie i używali go jako Teatr Letni, w wyjątkowych sytuacjach odbywały się tam również narady wojskowe dowódców PGWAR.

– Wiem też, że wcześniej, jeszcze w Liegnitz, mieściło się tu Bractwo Strzeleckie, a budynek nazywano Domem Strzeleckim, ale to doczytałem już w książkach. Niestety, mojemu pokoleniu kojarzy się najczęściej z dyskoteką, która co jakiś czas zmieniała właściciela. – Szkoda, że od czasu, gdy budynek ponownie przejęli Polacy, nie było dobrego pomysłu na jego zagospodarowanie – dodaje Rafał Jakubowski. – Nie wiem, dlaczego tak się stało, ale pomysł dyskoteki był mocno chybiony. Przecież śmiało można powiedzieć, że to miejsce historyczne.

Teatr Letni ponownie będzie festiwalową sceną, podobnie zakłady byłej „Hanki”. Festiwalowy krajobraz będzie jednak o wiele bogatszy. Kilka spośród tych przestrzeni zaprezentujemy w kolejnej części „Przewodnika”.

(Katarzyna Gudzyk, „Przewodnik ruiniarza”, Konkrety.pl, 28.01.2009)