Kiedyś – w chwili kolejnego zamieszania wokół teatru - Roman Pawłowski w „Gazecie Wyborczej” zadał retoryczne pytanie: dlaczego lewicowy prezydent chce wyrzucić dyrektora najbardziej lewicowego teatru w Polsce?  Ale sądzę, że na to pytanie nie potrafiłby odpowiedzieć sam adresat. Bo wszystko wynika z definicji „nie, bo nie”. Refleksjami na temat relacji Ratusz-Teatr dzieli się Jacek Głomb.


Migawka pierwsza: wrzesień 2009 roku – zakończenie 2. Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego „Miasto”. Po koncercie „Nasza muzyka” w Galerii Piastów prezydent Tadeusz Krzakowski ogłasza publicznie, ze sala  byłego teatru varietes na ul. Kartuskiej stanie się  własnością teatru. Mija ponad 9 lat.  Obiekt ten dalej jest własnością miasta, na razie ocaloną przed wyburzeniem. Ale każdego dnia może to się stać. ZGM ma wyburzenie w planach.  

Migawka druga: wrzesień 2014 roku. Moje 20-lecie dyrektorowania w teatrze w Legnicy. Jubileusz na Scenie Gadzickiego. Feta. Jakby przypadkiem buldożery zaczynają  - i bardzo szybko kończą  – burzyć kino/dom kultury Kolejarz – miejsce gdzie w 2000 roku odbyła się premiera kultowej „Ballady o Zakaczawiu”, Obietnice i buldożery. Buldożery i obietnice…

Od połowy lat 90-tych, od początku mojej dyrekcji, legnicki teatr wychodził w przestrzenie poza budynkiem swojej siedziby. Z czasem owo wędrowanie – granie w magazynach, halach fabrycznych, kościołach i na zamkowych dziedzińcach - stało się wizytówką i znakiem firmowym teatru. Przez krytykę, w zależności od tego czy z Legnicą sympatyzowała czy też nie, to wychodzenie do widza było traktowane raz jako awangardowa rewolucja, raz – zwyczajne dziwactwo. Krótka pamięć i brak teatrologicznego wykształcenia (które dzisiejszych recenzentów najsilniej bodaj charakteryzują) nie pozwolił im na umieszczenie legnickich poszukiwań w nurcie teatru „społecznie zorientowanego”, którego początki umieścić należy przynajmniej w latach dwudziestych XX wieku.

Tymczasem każde z owych „wyjść” odsłaniało przed twórcami kolejną porcję wiedzy o mieście, w jakim pracowali. Były to więc historie o miejscach,  ale też o ludziach dziś owymi miejscami zarządzających. Tak więc, np. w dokonaniu (przed telewizyjnymi kamerami) przepiłowania kłódki w hali na Jagiellońskiej (1996, obecnie dyskoteka „Seven”)  można dostrzec schechnerowski performans, który więcej mówi o rzeczywistym miejscu, jakie kulturze w naszym życiu wyznaczają zarządzający sprawami społecznymi urzędnicy i managerowie, niż dziesiątki lukrowanych przemówień wygłaszanych przez oficjeli przy okazji Międzynarodowych Dni Teatru. Zaś kłopoty, jakie ze znalezieniem miejsca do prezentacji spektaklu miała np. „Pasja” (1995), pozwalają zrozumieć, co o sztuce, ekumeniźmie, dialogu myślą naprawdę specjaliści od sektora duchowego.

Ponieważ teatr legnicki nie pogodził się z zamknięciem w wyznaczonym mu miejscu, lecz – często dramatycznie – usiłował zawłaszczyć dla siebie przestrzenie świata, opowieści - historii tych jego wędrówek staje się siłą rzeczy opowieścią o świecie. Problem w tym, że strasznie trudno tak działać w mieście, gdzie raczej się burzy, niż buduje. Mija teraz 16 lat z hakiem prezydentury Krzakowskiego, która raczej wyraża się w burzeniu miasta, a nie budowaniu. Przykre, że magistrat wywołuje wciąż te same wyborcze tematy. Że jest pięknie, że miasto rośnie w siłę, a legniczanom żyje się dostatnio.  Nasz pomysł z „teatrem, którego sceną jest miasto” czeka na lepsze czasy. Na prezydenta, który buduje, a nie burzy.

Czym jest dzisiaj legnicki teatr? To ośrodek myśli i aktywności, czyli wręcz jakaś tam czwarta czy piąta „władza”, z której wychodzą i są rozpowszechniane opinie ważne dla wielu ludzi. Chociaż  jednej, bardzo ważnej  rzeczy nie udało się nam zrobić. Jeszcze kilka lat temu myślałem, że uda się przekuć w czyn nasze naczelne hasło:  „teatr, którego sceną jest miasto”, czyli ożywianie miejsc, które w przeszłości, „za Niemca”, bywały teatrem, a potem za PRL-u przekształcone zostały na jakieś - na przykład - magazyny. Odnajdywaliśmy takie miejsca, adaptowaliśmy do potrzeb teatru, broniąc je przed zniszczeniem, czy wyburzeniem, graliśmy w nich repertuarowe spektakle.  Jednak ostatecznie ponieśliśmy porażkę  z władzami miasta, czego symbolicznym przykładem było wspomniane wyburzenie budynku po kinie „Kolejarz”.  

Niestety, polityka legnickiego Ratusza idzie w dokładnie przeciwną stronę, niż nasza, teatralna: „Burzyć a nie ocalać”. „Kolejarza” zburzono nie po to, żeby stare zastąpić czymś nowym. PKP go zburzyło i zostawiło pustkę. Za przyzwoleniem miasta. Choć była duża szansa na przejęcie tego budynku przez Legnicę za symboliczną złotówkę. Ale to, że urzędujący już od 16 lat prezydent miasta naszego teatru nie lubi, jest faktem powszechnie znanym. Mimo tego, że wśród polskich teatrów z małych ośrodków,  legnicka scena jest od wielu lat liderem i znają ją  - albo przynajmniej dużo i bardzo dobrze o niej słyszeli - widzowie w całej Polsce. Już nie wspominając liczby nagród, jakie dostawaliśmy na najbardziej prestiżowych festiwalach, o zagranicznych podróżach. Nie wspominając o zdarzeniu sprzed paru dni: transmisji na żywo spektaklu „Zabijanie Gomułki” dla TVP Kultura i Rynku zastawionym wozami TVP. Jest lepsza promocja miasta? I z takim teatrem władze miasta, które nie ma specjalnie innych powodów do popularności, prowadzą wojenkę...  

„Tadeusz Burzyciel”  należy do SLD. To taka znana lewicowa wrażliwość na kulturę… Kiedyś – w chwili kolejnego zamieszania wokół teatru - Roman Pawłowski w „Gazecie Wyborczej” zadał retoryczne pytanie: dlaczego lewicowy prezydent chce wyrzucić dyrektora najbardziej lewicowego teatru w Polsce. Ale sądzę, że na to pytanie nie potrafiłby odpowiedzieć sam adresat. Bo wszystko wynika z definicji „nie, bo nie”. Tymczasem obecnie Legnica w całej Polsce kojarzona jest wyłącznie z dwiema rzeczami: dawnym garnizonem Armii Radzieckiej i naszym teatrem. Także, dodam, przez ludzi nie chodzących w ogóle do teatru. Co – biorąc pod uwagę siłę mitu o Legnicy, jako „małej Moskwie” – wydaje się dobrze świadczyć o dorobku teatru. I to zresztą jakaś jeszcze jedna odpowiedź na często zadawane nam pytanie, czy udało nam się zmienić świat.

Udało się. I nie udało. To taki nasz legnicki paradoks. Nie chcę mnożyć migawek. Na załączonych zdjęciach Karola Budrewicza (ilustrują tekst w GL - @KT) widać nasz lokalny świat. Naprawdę świat jest takim, jakim go czynimy. Wszystko polega na naszej zgodzie albo niezgodzie. Zawsze mamy wybór.

(Jacek Głomb, „Tadeusz Burzyciel”, Gazeta Legnicka, 17.10.2018)