Stopklatka: Jacek Głomb – jestem “czechofilem”
- Szczegóły
Artur Cichmiński: Nie sposób nie zapytać dlaczego taki późny debiut?
Jacek Głomb: Nikt mnie wcześniej nie chciał, a sam się nie pchałem (śmiech). W wieku 45 lat już się tego nie robi. Debiutowałem w teatrze w telewizji, kiedy Studiem Teatralnym "Dwójki" kierował Jurek Kapuściński. Potem on odszedł do TVP Kultura i mój debiut, spektakl "Wschody i Zachody Miasta" pojawił się na antenie gdzieś o godzinie 23.48, więc mało kto go zauważył.
Jak w takim razie było w tym przypadku?
Akurat ktoś chciał tę historię opowiedzieć ze mną. Ten film kosztuje prawie 8 milionów złotych, zatem ktoś, w tym przypadku producent filmu Włodzimierz Niderhaus, musiał podjąć to ryzyko. Żeby to się udało musiała powstać pewna grupa ludzi, która pewnego dnia stwierdziła, że wierzy temu facetowi - reżyserowi, czyli mnie - bo on nie pęka na robocie. Ja sam nie jestem już w wieku, żeby biegać i prosić o zgodę na zrobienie filmu. Wolę, żeby to ktoś do mnie zadzwonił wiedząc, że ma twórcę gotowego robić filmy dla ludzi. A prawda jest taka, że takich projektów robi się u nas mało. Mówiąc najprościej: oczekuję propozycji.
Co by to mogło być na przykład..?
Bardzo chciałbym zrobić na przykład kryminał ponieważ strasznie lubię kino gatunkowe, którego z kolei nie lubią debiutanci. Mówiąc między nami, oni często nie potrafią tego robić. Żeby zrobić takie kino trzeba znać strukturę, rytmy, mieć warsztat, trochę talentu, a przy tym wszystkim pokorę. Tego wszystkiego nauczyłem się w teatrze. Ja jestem ze świata drużynowego, jestem druhem zastępowym, staram się wszystko robić razem z ludźmi. A skoro staram się to robić z nimi, oni mi to w jakiś sposób też oddają. Fajnie grają, komponują, robią zdjęcia itd.
Z czym związane były największe niepewności przy tym filmie?
Chciałem użyć innego języka, innego tonu opowiadania o historii. Jestem już strasznie zmęczony tą martyrologiczną, cierpiętniczą wizją polskiej historii. Mam świadomość, że jest ona tragiczna i w niczym nie umniejszam kolegom robiącym naprawdę wielkie filmy na ten temat. Musi jednak pojawić się jeszcze inny ton. Żeby młode pokolenie chciało o naszej historii usłyszeć. Tak umieją o tym opowiadać Czesi - bardzo im tego zazdroszczę. Dlatego jestem "czechofilem" w tym sensie, że strasznie im zazdroszczę Menzla, Hrebejka, Holubovej…
W ogóle czeskie kino obdarzone jest przez nasz naród dużym ładunkiem sympatii.
Na planie dowiedziałem się od Czechów, że oni bardzo cenią nasze kino. My kochamy ich, a oni nasze (śmiech). Natomiast Jiri Menzel, mający bardzo wyostrzone spojrzenie na świat, jako twórca i człowiek, swoją rodzimą kinematografię ocenia bardzo surowo. Dogadaliśmy się co do jednego tropu, który patronował "Operacji." - do filmu "Musimy sobie pomagać" Jana Hrebejka. Jest to obraz o czeskim małżeństwie ukrywającym młodego Żyda podczas wojny, zrobiony jednak nie cierpiętniczo, tylko ironicznie, wzruszająco i z pewną dozą humoru. Pan Menzel kupił mi ten film na dvd i podarował ze swoją dedykacją, choć to nie jego dzieło.
Jak wyglądała jego opieka artystyczna?
Bardzo szlachetnie i zawodowo. Pan Jiri się nie wtrącał, nie robił filmu za mnie, nie chciał pełnić tu roli dominującej. Konsultował scenariusz, wprowadzał uwagi. Część z nich przyjęliśmy, część nie. Bywał na planie blisko mnie. Przyjechał nawet pierwszego dnia zdjęciowego, choć sam nie miał w wtedy zdjęć. Przytulił mnie dwa razy i pojechał dalej (śmiech). Nie narzucał się. Miałem zresztą świadomość presji tych wszystkich, którzy mnie otaczali. Całej ekipy na czele z fantastycznym facetem, operatorem Jackiem Petryckim. Wszyscy bardzo mi pomogli w wejściu w robotę filmową. Potem Menzel wpadał też na montaż, który robił jego wieloletni (od "Postrzyżyn") montażysta, Jiøi Bro¾ek.
Bardzo swojsko brzmią czeskie dialogi. Czescy aktorzy sami je dopracowywali czy tak od początku było w scenariuszu?
Napisali je i to bardzo dobrze nasi scenarzyści, a Czesi je troszeczkę poprawili, doprecyzowali. Jacek Kondracki i Robert Urbański są niezwykle ważni dla tego projektu. Oni ten film napisali i nie chodzi tu jedynie o scenariusz. Oni stworzyli tę historię. Wiele pomysłów czysto filmowych zostało już zawartych w scenariuszu. Ja je tylko zrealizowałem. Tutaj reżyser miał mądrych, wrażliwych scenarzystów, którzy mu zaproponowali gotowe rozwiązania.
Ciekawy duet, już choćby przez różnicę pokoleniową.
Dzieli ich też doświadczenie. Robert jest człowiekiem teatru, to kierownik literacki mojej sceny w Legnicy. Jeśli chodzi o film to jest jego debiut. Jacek Kondracki jest z kolei bardzo doświadczonym scenarzystą o dużym dorobku twórczym, jak też doradczym. Wykłada w szkole, był szefem agencji scenariuszowej. Wiedziałem, że Robert potrzebuje kogoś takiego. Stąd ten duet 30-paroletniego Roberta z ponad pięćdziesięcioletnim Jackiem. Duet, który był mieszanką doświadczenia z nieoszlifowanym diamentem. My do tego filmu wnieśliśmy naszą legnicką świeżość i inność. Nie chcieliśmy zrobić czegoś na zasadzie bo tak się robi i nie można inaczej.
Żródłem tej opowieści jest zasłyszana historia o zaginionym w podczas kampanii w Czechosłowacji polskim czołgu. Czy udało wam się dowiedzieć, co się z nim naprawdę stało?
Jeśli się o tę historię pytamy to słyszymy opowieści dziwnej treści. Mówi się w różnych wariantach, że czołg został zatopiony w jeziorze, a załoga zdezerterowała lub zwariowała i zaatakowała Niemcy czyli NRD. Są to zupełnie nieprawdopodobne historie. My wymyśliliśmy natomiast, że czołg gubi drogę i trafia do Czechosłowacji. Szukaliśmy z kolei pomysłu jak czołg unieruchomić w taki sposób, żeby ci wszyscy bohaterowie byli na siebie skazani. Gdyby zepsuł się on klasycznie, na ulicy, nie byłoby to miejsce do opowiadania. Ale skoro walnął w ścianę gospody, historia zostaje uruchomiona z marszu. Zwłaszcza, że to zdarzenie odbiera Czechom możliwość napicia się piwa. W Czechach może się zdarzyć wszystko, łącznie z utratą niepodległości, ale nie może dojść do sytuacji w której Czech nie będzie mógł napić się piwa (śmiech).
Jak powinien wyglądać film mówiący o interwencji w roku 1968 wojsk Układu Warszawskiego?
Chyba nie powinni robić go Polacy, chociażby ze względów finansowych. Problem 1968 roku to nie jest tylko kwestia tego, że my nie nakręciliśmy takiego filmu lub nie napisaliśmy o tym książki - przed "Operacją Dunaj". Istotą tego jest też fakt, że nie zrobili tego również Czesi. Poza amerykańską "Nieznośną lekkością bytu" kino na ten temat milczy. Mówi zresztą o tym sam Menzel: "dlaczego nie zrobiliśmy o tym filmu?". Myślę, że chyba wszyscy się tego po prostu wstydzą.
Czy mimo wszystko jakiś kolejny film w Pana przypadku już się szykuje?
Zobaczymy. Teraz muszę trochę odpocząć. Poza tym niedługo ruszmy na trzy tygodnie z pewnym projektem teatralnym na Syberię. Jak wrócę to wtedy będę myślał co dalej. Póki co bardzo chcę by ludzie poszli na "Operację…" do kin. Ważne jest, aby film zrobił dobry wynik, to nam da odpowiedź na pytanie, czy takie kino ma swoją publiczność.
Film wciąga..?
Mnie średnio (śmiech). Ja kocham teatr. Nie mówię przy tym, że nie chcę robić filmów. Po prostu nie zwariowałem na tym punkcie. Mam też poczucie, że teatr w wielu miejscach jest bardziej sensowny i poukładany. Po pierwsze jest tam więcej czasu. Kiedyś w kinie jak była zła pogoda, to się po prostu nie kręciło. Teraz takiego "luksusu" już nie ma. I tak się cieszę, że przy tym obrazie miałem 32 dni zdjęciowe i wszystko, co zaplanowaliśmy udało się w tym czasie zrobić.
Dziękuję za rozmowę.
(Artur Cichmiński, "Jestem “czechofilem”", www.stopklatka.pl, 14.08.2009)