KINO: Jacek Kondracki o „Operacji Dunaj”
- Szczegóły
KONRAD J. ZARęBSKI: W 1968 roku skończyłem 12 lat, 20 sierpnia roku byłem na wakacjach pod Ostródą. Podczas wieczornego spaceru widziałem wojskowe transporty kolejowe jadące jeden za drugim. Rano w radiu co chwila były komunikaty o wkroczeniu wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji. A jak pan pamięta tamten sierpień?
JACEK KONDRACKI: - Jesteśmy w podobnym wieku i mamy podobne wspomnienia. Wtedy jechałem z rodzicami samochodem nad morze i widziałem czołgi i transportery wojskowe poupychane wzdłuż drogi, jadące podobno na jakieś manewry. Ale bardziej interesowała mnie koleżanka, która jechała razem z nami i w której się zakochałem.
O tym, co stało się tamtego lata z wojskowego punktu widzenia dowiedziałem się znacznie później. Spotkałem weterana tamtej interwencji, jego opowieść była szokująca: helikoptery lądujące w zbożu, choć obok były porośnięte trawą pastwiska, czołgi rozjeżdżające drogi, wystraszeni żołnierze z ostrą amunicją, przekonani, że będą ostrzeliwani zza każdego rogu. Tymczasem Czesi nie stawiali oporu, co nie znaczy, że zachowywali się obojętnie. Pamiętam komunikat radiowy o trudach służby polskich żołnierzy: patrol zamalowywał napisy antyradzieckie, a nim szli czescy chłopcy i malowali je na nowo, co – pamiętam słowa spikera – „wymagało od żołnierzy niezwykłego opanowania i siły charakteru”. Tymczasem w „Operacji Dunaj” wkroczenie polskich żołnierzy wygląda niemal jak farsa.
- To nie jest farsa. Po pierwsze dlatego, że abyśmy mogli nakręcić farsę o tej interwencji czy - jak to się dzisiaj mówi – inwazji, musiałby najpierw powstać film serio. A takiego filmu nie ma – ani w Polsce, ani w Czechach. Kiedy Jiøi Menzel dostał nasz scenariusz, jego pierwsza reakcja była: „Czemu ja tego nie nakręciłem?”. Okazało się, że mimo 40 lat jakie upłynęły od sierpnia 1968 roku i 20 lat od aksamitnej rewolucji nikt w Czechach nie pomyślał o filmie mówiącym wprost o tamtych dniach. Co więcej, nikt nie potrafił nam wytłumaczyć, dlaczego tak się stało. Przecież ta „braterska pomoc wojsk Układu Warszawskiego”, a także polski w niej udział, została znakomicie udokumentowana. Są książki na ten temat, czytałem też relacje, które nie zostały jeszcze opublikowane. W naszym filmie nie ma w zasadzie niczego, co nie mogłoby się wówczas zdarzyć.
Nawet pacyfistyczna demonstracja Czechów w środku polskiego obozu wojskowego?
- Tej sceny nie było w scenariuszu, reżyser Jacek Głomb, reżyser filmu, wymyślił ją na planie. Być może wygląda dziwnie, ale jest w pewnym sensie kwintesencją tego, co wówczas działo się w Czechosłowacji. Minister obrony narodowej Czech wydał wojsku zakaz otwierania ognia do interwentów, ale zwykli ludzie nie chcieli być bierni. Czytałem, na przykład, o kierowcy, który całą noc krążył samochodem wokół polskiego obozu z ręką na klaksonie. Napięcie było ogromne po obu stronach. Ale najgorsze miało dopiero nadejść: groza tzw. normalizacji, czyli polityczna czystka zataczająca szerokie kręgi społeczne, i manifestowana przez nowe władze na każdym kroku przyjaźń ze Związkiem Radzieckim i wdzięczność za „bratnią pomoc”.
Cena naszego udziału w tej inwazji była gorzka: Polaków w Czechach się raczej nie lubi.
- My też za Czechami nie przepadamy, często ich lekceważymy, śmiejąc się z Pepików. Zresztą – ze wzajemnością: stereotyp Polaka głupiego i pazernego pokutuje w tamtej kulturze od czasów bodaj średniowiecznych. I nic tu nie zmieni deklarowana przez władze czy polityczne elity fasadowa przyjaźń, oparta na wspólnocie doświadczeń historycznych.
Po co więc kręcić film o tym, co się stało w 1968 roku?
- A to już inna sprawa. Film „Operacja Dunaj” powstał z inspiracji sztuki Roberta Urbańskiego, którą w lutym 2006 roku wystawił Jacek Głomb na scenie Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy. To ciekawa sztuka o polsko-czeskich rozrachunkach i pojednaniu, do których dochodzi w lesie gdzieś koło Czeskich Budziejowic podczas inwazji wojsk Układu Warszawskiego, sztuka trochę kontrowersyjna – jak wszystko, co wystawia Głomb w Legnicy. Dzięki tej prowokacyjnej kontrowersyjności udało mu się – wraz z zespołem, który nazywa swoją drużyną - stworzyć jeden z ciekawszych teatrów w kraju. Jak się jednak okazuje, twórcza inwencja Głomba wykracza już poza scenę. Najpierw były to telewizyjne wersje głośnych spektakli „Ballada o Zakaczawiu” i „Wschody i zachody miasta”, teraz przyszła pora na ten film.
Sztuka Urbańskiego więcej mówi o polskich sprawach niż o Czechosłowacji...
- Cóż, rok 1968 był brzemienny w wydarzenia, które odcisnęły się piętnem na wielu polskich losach. Ale nas w trakcie pracy nad scenariuszem pociągało coś innego: fajne czeskie kino, które narodziło się w latach 60., i od tamtego czasu ma w Polsce status kina kultowego. Długo dyskutowaliśmy z Robertem Urbańskim, jak zbliżyć się do tego czeskiego kina, kina nasyconego duchem Ha¹ka i Hrabala. Podziwiam Czechów za wspaniałą umiejętność patrzenia na świat z ironicznym dystansem. Nie liczy się geopolityka, ale to, co dzieje się tu i teraz. Ważna więc jest nie inwazja, ale to, że – na przykład - trzeba godnie pożegnać zawiadowcę stacji, odchodzącego na emeryturę. W swojej twórczości scenariopisarskiej kilkakrotnie – w „Męskich sprawach” czy w „Pamiętniku znalezionym w garbie” - próbowałem przyjąć ten czeski punkt widzenia. Teraz z Robertem zastanawialiśmy się, jak zderzyć czeskie kino z polskimi sprawami. I tak wykluł się pomysł, by czołg uderzył w czeską gospodę, gdzie właśnie trwa impreza na cześć pana zawiadowcy. W tym momencie wiedzieliśmy, że mamy pomysł na film, ale wiedzieliśmy też, że trzeba wszystko napisać od nowa…
A skoro mowa o czołgach... Przecież „Pociągi pod specjalnym nadzorem” Jiøiego Menzla zaczynają się od opowieści o dziadku bohatera, który wychodzi samotnie naprzeciw czołgom najeźdźcy. W „Operacji Dunaj” przeciwko czołgom wychodzi sam Menzel. Jak się wam udało go pozyskać?
- Od początku wiedzieliśmy, że ten film powinien powstać w koprodukcji z Czechami. Zależało nam na opinii Jiøiego Menzla i rodzaju jego patronatu nad naszą realizacją. Jak mówiłem, scenariusz zrobił na nim wrażenie i zaoferował się zagrać w filmie. Na dodatek producentem ze strony czeskiej został Rudolf Biermann, który wyprodukował ostatni film Menzla „Obsługiwałem angielskiego króla”.
Ale nazwanie bohatera granego przez Menzla Oskarkiem to chyba zbytnia poufałość...
- Zapewniam, że ta postać Oskara była w scenariuszu zanim Menzel zgodził się ją zagrać. A kiedy on wyraził zainteresowanie filmem, nie mieliśmy żadnych kłopotów z doborem czeskiej obsady. Zgodzili się u nas grać Bolek Polivka, Eva Holubova, Rudolf Hru¹insky jr, Jaroslav Du¹ek – cała czołówka współczesnego czeskiego kina. Dla Jacka Głomba, który najchętniej pracuje ze swoją „drużyną”, to było bardzo ciekawe doświadczenie.
Zwłaszcza że przyszło mu pracować także z polskimi aktorami spoza drużyny – Zbigniewem Zamachowskim, Maciejem Stuhrem, Tomaszem Kotem czy Przemysławem Bluszczem.
- Nie do końca. Przecież Tomasz Kot pracował w Legnicy, tam zagrał Hamleta, który zwrócił na niego uwagę krytyki. A Przemek Bluszcz to do niedawna jeden z jego podstawowych aktorów – zanim przeniósł się z Legnicy do Warszawy. Myślę jednak, że spotkanie z aktorami tej klasy zawsze może wzbogacić nawet najbardziej doświadczonego reżysera. Podobnie praca ze znakomitymi Czechami.
Ale „Operacja Dunaj” pozostaje filmem polskim.
- Pozostaje. Myśmy zdawali sobie sprawę, że falsyfikowanie czeskich klimatów nie ma sensu – mamy własny styl. Jednak, jak twierdzą Czesi, ten film oddaje ducha czeskiego kina. Szybko przekonaliśmy się, jak cenny był ich wkład. Chodzi nie tylko o aktorów i dystans, z jakim patrzą na świat. Choć zdjęcia kręciliśmy głównie w Polsce, Czesi zadbali o wystrój swojej gospody. Przywieźli ze sobą wszystko – od stolików i bufetu po paczki papierosów i zapałki a nawet tekturowe podkładki pod piwo z lat 60. Byliśmy pod wrażeniem – na naszych oczach w Karpnikach koło Jeleniej Góry stanęła czeska knajpa: z czeskim piwem i knedlikami, z becherowką, a do tego – z czeskimi klientami. Po prostu – inny świat, inna filozofia, także produkcji filmowej. Kto u nas jeszcze myśli o tym, że warto schować do szafy takie rzeczy jak dzisiejsze zapałki, bo ktoś za ileś tam lat zechce nakręcić film. Film o naszych czasach, a więc film o nas. Może właśnie wtedy podjęliśmy wyzwanie, by napisać powieść „Operacja Dunaj” – jeszcze pełniejszą wersję szalonej opowieści o polskim czołgu, który zaginął gdzieś pomiędzy Złotoryją a Hradec Kralove. I ta książka pojawi się razem z filmem.
W jakimś sensie „Operacja Dunaj”, choć mówi o Czechosłowacji w sierpniu 1968 roku, też jest filmem o nas. Bardzo ważnym elementem filmu jest odwołanie się do serialu „Czterej pancerni i pies”, ciągle chętnie oglądanego, choć od premiery minęły już 43 lata.
- Owszem, „Operacja Dunaj” w jednej ze swych warstw jest filmem o dojrzewaniu młodego żołnierza, który służąc w wojskach pancernych porównuje się do Janka Kosa, bohatera kultowego serialu wielu pokoleń. Ale nasz Jasiu, wysłany latem 1968 roku w słynnym czołgu T-34 do Czechosłowacji, nie tylko porzuca w końcu swój ideał - Janka Kosa, ale także uwalnia się spod skrzydeł swego wuja i zarazem dowódcy czołgu. Uwalnia się spod władzy ideologii, którą było przepełnione ówczesne życie. To dojrzewanie Jasia, chłopca jednego z wielu, dopełnia się za sprawą zetknięcia się z Czechami, którzy w okresie Praskiej Wiosny zarazili się wolnością. Tak jak my, wtedy uczniowie szkoły podstawowej, kilka lat później zaraziliśmy się wolnością, oglądając czeskie filmy powstałe w połowie lat 60. Uświadomienie sobie tego procesu to świetna płaszczyzna do polsko-czeskiego pojednania – a może nawet wzajemnego polubienia się.
(Konrad J. Zarębski, „O wolności z Czech, ale też o naszej”, Kino, nr 7/8 2009)