Newsweek: „Operacja Dunaj” czyli pancerni bez psa
- Szczegóły
Koniec balu. Wojna na nas napadła - powiedziała bufetowa Andrea ćapkova, kiedy polski czołg przez przypadek wjechał w ścianę gospody U Krtka (U Krecika), gdzie pracowała. Było to 21 sierpnia 1968 roku, a więc nazajutrz po tym, jak armie pięciu bratnich krajów socjalistycznych przekroczyły granicę siostrzanej Czechosłowacji, by pomóc jej w zduszeniu kontrrewolucji, co to „zatapiała kły w zdrowym gardle czeskiego narodu".
Polacy z czołgu jednak nikogo dusić nie zamierzali. Sami potrzebowali wsparcia. Nie dość, że zgubili drogę, to jeszcze ich sterana maszyna wymagała naprawy. Trzeba jednak przyznać, że dowódca, sierżant Edward Kotwicz, nawet w tak trudnej sytuacji nie stracił głowy i od razu przystąpił do akcji uświadamiającej wśród miejscowej ludności. Mając przed sobą stałych bywalców zdemolowanej knajpy, zagaił do nich w te słowa: „Bo społeczeństwo czechosłowackie, to wiecie, poprosili nas o pomoc, a my już tacy jesteśmy, że jak nas ktoś o coś prosi, to żeby skały srały... my nie zawiedziemy. Nie po to bohaterska noga polskiego żołnierza zatknęła sztandar w samym sercu hitlerowskiej hordy... U nas nie ma miętkiej gry. Od tego macie sojuszników, żeby tu na was stanęli murem". Osłupiali Czesi niczego nie zrozumieli z tego krasomówczego popisu, więc Andrea ćapkova na wszelki wypadek walnęła w czołg patelnią. I tak właśnie w filmie Jacka Głomba „Operacja Dunaj" (premiera 14 sierpnia) rozpoczęła się wojna polsko-czeska pod flagą czerwoną.
Twórcy zgodnie podkreślają, że jest to pierwsza w naszym kraju produkcja filmowa mówiąca tak otwarcie o udziale polskich jednostek w inwazji wojsk Układu Warszawskiego na CSRS przed 41 laty. Nie znaczy to jednak, że film Głomba można traktować jako obiektywne źródło wiedzy na temat wydarzeń z 1968 roku. Jakiś związek z faktami ma jedynie punkt wyjścia przedstawionej w nim historii - ponoć podczas przekraczania polsko-czeskiej granicy rzeczywiście jeden czołg się zagubił - reszta jest zmyśleniem. No, ale „Operacja Dunaj" to nie dokument, lecz komedia, a ta rządzi się swoimi prawami, za nic mającymi prawdopodobieństwo.
Polsko-czeskiej produkcji patronował Jifi Menzel, który nie tylko zagrał w niej jedną z głównych ról, ale i poniekąd sprawował pieczę nad całością artystyczną. Scenarzyści „Operacji Dunaj" Robert Urbański i Jacek Kondracki, zadbali o to, by film nawiązywał do twórczości wielkiego Czecha, zwłaszcza do jego oscarowych „Pociągów pod specjalnym nadzorem" (1966). Akcja „Operacji" też się toczy gdzieś na dalekich obrzeżach wielkiej historii, miłość splata się ze śmiercią, humor z dramatem, a jedną z ważniejszych postaci jest emerytowany zawiadowca stacji. Można też domniemywać, że szeregowy Jasiu Jamroży (Maciej Nawrocki) cierpi na tę samą dolegliwość, z łacińska zwaną ejaculatio praecox, która tak mocno doskwierała młodemu Miłoszowi Hrmie z „Pociągów".
Ale Jacek Głomb próbował podążać nie tylko czeskim tropem komediowym. Ważną inspirację, do czego otwarcie sam się przyznaje, stanowiły także polskie komedie wojenne, takie jak „Gdzie jest generał?" (1964) czy „Jak rozpętałem drugą wojnę światową" (1970). I trudno się dziwić, jako że filmy tego gatunku wbrew marudzeniu różnych przerafinowanych znawców są bodaj najmocniejszą stroną naszego kina. 1 to z jakimi tradycjami. Pierwszym polskim filmem fabularnym zrealizowanym po drugiej wojnie była komedia opowiadająca o okupowanej przez Niemców Warszawie „Zakazane piosenki" (1947) Leonarda Buczkowskiego. Komediowo-wojenny nurt miała też szkoła polska. Reprezentował ją zwłaszcza Andrzej Munk, który w „Eroice" (1958) ze znakomitym Edwardem Dziewońskim jako herosem z przypadku i w „Zezowatym szczęściu" (1960) z genialnym Bogumiłem Kobiela w roli Jana Piszczyka, wiecznego oportunisty, rozprawiał się z narodowymi mitami i wojenną bohaterszczyzną, posługując się w tym celu ciętą ironią i groteską.
Komedie wojenne, których wysyp nastąpił w latach 60., nie miały już takich ambicji, ale i tak nic się nie zestarzały. Do dziś są przykładem solidnego rzemiosła i ponadczasowego poczucia humoru ich twórców. Wiele z tych tytułów ma dzisiaj status kultowych, jak choćby wspomniane już obrazy Tadeusza Chmielewskiego „Gdzie jest generał?" i „Jak rozpętałem drugą wojnę światową". Nie sposób też nie wspomnieć o „Giuseppe w Warszawie" (1964) Stanisława Lenartowicza, najlepszej polskiej komedii wojennej, będącej zarazem jednym z najlepszych polskich filmów w ogóle.
To właśnie przy okazji tego obrazu Zbigniew Cybulski po raz pierwszy wyrwał się z szufladki z napisem „bohater romantyczny z przeszłością", ujawniając nieprzeciętny talent komediowy. W filmie Lenartowicza, którego akcja toczy się podczas niemieckiej okupacji w Warszawie, gra Staszka, malarza pacykarza, który żyje ze sprzedaży swoich bohomazów i do niczego się nie miesza, a już zwłaszcza do konspiracji. Za to do wszystkiego wtrąca się jego młodsza siostra Maryśka (Elżbieta Czyżewska). To właśnie przez nią w ich mieszkaniu instaluje się włoski żołnierz (tytułowy Giuseppe), grożąc, że nie ruszy się stamtąd, dopóki nie dostanie z powrotem skradzionego mu karabinu. Oczywiście Włoch szybko się zakocha w żywiołowej Polce i przystanie do polskiego podziemia, a sam Staszek w wyniku serii pechowych omyłek wbrew swojej woli zostanie partyzantem. Ot, typowy polski los, nic, tylko lać nad nim łzy. W tym wypadku oczywiście ze śmiechu.
Jacek Głomb wiedział, gdzie szukać dobrych wzorów, szkoda więc, że z nich mało skorzystał. „Operacji Dunaj" brak wdzięku filmów Chmielewskiego czy Lenartowicza i finezji obrazów Menzla. Film zbyt łatwo dryfuje w stronę koszarowego żartu i grubych kabaretowych numerów (bliżej mu z pewnością pod rym względem do nieudanego „Złota dezerterów" niż do niezłych „CK. dezerterów"). Grzechem filmu, charakterystycznym zresztą dla debiutantów - Głomb jest uznanym reżyserem teatralnym, dyrektorem Teatru Modrzejewskiej w Legnicy, ale w kinie stawia pierwsze kroki - jest też nadmiar wątków. Na przykład z historii frontowego małżeństwa Grążelów - on mały, ona duża, a do tego starsza stopniem - można by spokojnie zrezygnować, zwłaszcza że Zbigniew Zamachowski nie wykazał się jakąś nadzwyczajną formą aktorską.
Reżyser zbyt łatwo również operuje stereotypami - Polacy są u niego cwaniaccy i zawadiaccy zarazem, Czesi zaś preferują asekurację i racjonalizm. Podejrzana jest także szybkość, z jaką czeskie kobiety ulegają w tym filmie wdziękom polskich wiarusów. W Karłowych Warach, gdzie „Operacja Dunaj" była w tym roku pokazywana, ta właśnie kwestia bulwersowała najbardziej czeskich widzów.
A jasne strony filmu? Należą do nich z pewnością czeskie klimaty odtworzone przez Głomba (z wielką pomocą czeskich przyjaciół) ze znawstwem. Również aktorstwo, zwłaszcza w wydaniu Evy Holubovej jako Andrei i Macieja Stuhra grającego zmobilizowanego w ramach resocjalizacji studenta Floriana. Niewymuszony śmiech budzi też język bohaterów, będący skrzyżowaniem żołnierskiego żargonu i ideologicznej nowomowy (szkoda tylko, że tak często daje się on zdominować tzw. płciowemu słowu). Poza tym jest też parę zabawnych scen, które byłyby jeszcze lepsze, gdyby scenarzystom chciało się bardziej pogłówkować. Pomysłową zagrywką są również nawiązania do „Czterech pancernych i psa". Wprawdzie w filmie Jacka Głomba psa nie ma, ale reszta się zgadza. I jest naprawdę śmieszna. Trzeba to jednak zobaczyć samemu. Dlatego słowa więcej nie powiem i fabuły nie zdradzę.
(Lech Kurpiowski, „Czterej pancerni bez psa”, Newsweek, 16.08.2009)