Szósty meldunek Kasja z załogi „Speranzy”, która wraz z Teatrem Modrzejewskiej przez trzy tygodnie żeglowała po Ameryce, szedł do nas wyjątkowo długo, bowiem zawieruszył się gdzieś w globalnej sieci. Nasze komputery wietrzyły podstęp, a zainstalowany w nich system antywirusowy odrzucał korespondencję z Chicago. Udało się go odnaleźć już po powrocie dzielnej załogi do Legnicy, dokąd wróciła w komplecie (!), zmęczona niemiłosiernie, poobijana, ale szczęśliwa…

Po słonecznej Kalifornii, gdzie palmy uderzyły nam ostro do głowy ruszyli my do Wietrznego Miasta - Chicago. Nie było prosto. Samolot American Airlines nie był duży, więc każda mocniejsza turbulencja dawała nam się ostro we znaki. Szczególnie Jagon, dzielny podróżnik i cudowny mój kompan w montowaniu burty statku, ciężko zniósł huśtawkę nad Colorado. Przyznam się, że momentami zaskakiwały mnie i moje reakcje. Dzielnie wytrwałem, torebki papierowe okazały się bezużyteczne.

Spodziewali my się szoku termicznego, ale to, czego doznali my przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Mroźne powietrze, para z ust. Czekając na autobus, rozpinali my pospiesznie bagaże i wkładali my na siebie, co się da: Jagon - dwa swetry i czapkę, Desde - kupione na meksykańskim bazarku poncho i beret... Dziękowałem Bogu, że zabrałem z sobą zimowe rękawiczki.

Przywitała nas Lila - czarnoskóra żona naszego gospodarza Zygmunta. Urocza i, jak się miało okazać, bardzo gościnna i ciepła kobieta zabrała nas na krótką przejażdżkę po wieczornym Chicago. Widok oświetlonego Downtown z wybijającymi się Sears Tower i Hancock Tower zaparły dech w piersiach nawet tak wytrawnemu podróżnikowi jak Otello. W autobusie, oprócz szczękania zębów słychać było ochy i achy, a przede wszystkim spusty migawek naszych cyfrowych Lasek Jakuba. Wywieziono nas nad jezioro, z brzegu którego centrum jawiło się jeszcze wspanialej niż całe roje Morskich Żuków (wszyscy znamy ten widok - z pewnej polskiej komedii o Pawlaku i Kargulu). To nie był już beton, stal i szło Los Angeles, ale przedziwna kombinacja architektury i zieleni, dzięki czemu miasto, mimo wieczornej pory tętniło życiem i energią. Wiedziałem już, dokąd wrócę następnego dnia...

Chopin Theatre okazało się prawdziwym schronieniem dla załogi wymęczonej trudami podróży. Prawdziwa oaza, w której każdy poczuł się jak u siebie. Zygmunt Dyrkacz - sympatyczny, trochę gapowaty, ale jednocześnie pełen zapału gospodarz przywitał nas kolacją z polskimi potrawami z pobliskiej restauracji Podhalanka. Po tych wszystkich pastach, burritos, tacos… itp. pierogi z kapustą, zupa jarzynowa, ziemniaki i klopsy wydawały się prawdziwym rarytasem, nawet dla smakoszy. Po takiej uczcie jedyne, co nam zostało to pójść spać. Podobnie jak w Świętej Baśce, Los Angeles, tak i tym razem dzieliłem kajutę z Violą, Gracjano i Jagonem. Piękne mieszkanko, wynajmowane od pary architektów miało okna od strony ulicy, która w dzień wypełniona była fantastycznymi butikami, a w nocy aresztowania prostytutek i kłótnie Murzynów z samochodów na środku jezdni nie należały do rzadkości. Ot, taki lokalny koloryt...

Pierwszy poranek, to spacer do centrum. Trudno mi opisać to szaleństwo wrażeń architektoniczno-kulturalnych. Art Institute, do którego zmierzali my w czwórkę, żeby zobaczyć "Nighthawkes" Hoopera, rozczarowało nas. Za to lwy, pilnujące budynku, ani trochę. Istnieje legenda, że ryczą tylko wtedy, kiedy przejdzie koło nich dziewica. Żaden nawet nie mruknął. Cóż Violu i Gracjano - prawda wyszła na jaw...

Jagon, podobnie jak i cała reszta, miał ogromną chęć zrobienia zakupów. Tak więc nie ominęli my żadnego sklepu z butami, i-podami i płytami. Przy czym okazało się, że niedaleko naszego mieszkania jest rewelacyjny sklep muzyczny - Reckless Records, gdzie można kupić wszystko, używane i nowe, znane i niszowe, na cd, kasecie lub winylu. Szał! Po teatrze i Downtown to było miejsce, w którym spędziłem najwięcej czasu. Szaleństwo zakupów opanowało wszystkich. Żadna szczepionka nie pomogłaby na zbiorową histerię konsumpcjonizmu!

Kobiety szalały w Aldo, wyszukując co lepsze modele butów, panowie gustowali w ciepłych swetrach i spodniach prosto z GAPa i Old Navy. Spotykając się później w teatrze oglądali my egzotyczne łupy. Niektórzy trafiali na prawdziwe okazje. Jednak rarytas zdarzył się Bluesmanowi. Kupił kolekcjonerską gitarę sprzed 40tu lat! Nie znam się na instrumentach, ale widząc tak fantastycznego muzyka, jakim jest Blusio, gdy cieszy się jak dziecko, trzymając tę gitarę w rękach pozwala mi sądzić, że to prawdziwy unikat! Szkoda, że nie miałem wtedy przy sobie aparatu.

Dni mijały szybko. Raz wyprawa z Rodrygiem filmowo amerykańskim metrem do centrum i pełen wzruszeń nad pięknem zabudowy spacer, potem znów wypad niewypał na Sears Tower (po półgodzinnym staniu w kolejce dowiedzieli my się, że jeszcze 1,5 godziny czekania - przerażające). Zresztą Rodrygo do dziś nie może mi wybaczyć, że po szaleństwach w Los Angeles, w Chicago nie miałem ochoty na żaden klub. Nawet wspólny (i z opowiadań wiem, że pełen przygód w taksówce) wypad do bluesowego The Roses wydał mi się ponad moje siły.

Pewnego wieczoru poszedłem jednak z Olą, Bianką, Violą i Gracjano do The Trap Door Theatre. Maleńki teatr prowadzony przez Polkę - Beatę Pilch, wciśnięty pomiędzy restauracje okazał się niespodzianką jednego z wieczorów. Sztuka The Bitter Tears of Petra von Kant Rainera Fassbindera posłużyła sześciu aktorkom do pokazania kawałka fantastycznego teatru w klaustrofobicznym, mieszczącym około 30 osób, wnętrzu. Czarne meble, kostiumy, a do tego przerysowane makijaże rodem z kina noir i peruki z drag queen show, w połączeniu z formalną, pełną prawdziwych emocji grą aktorek spowodowały, że wieczór był niezapomniany i przedłużył się jeszcze o wyjście do pobliskiego baru na parę piwek, gdzie dołączył do nas Dyro. Fantastyczne, oddane swojej pasji dziewczyny!

W Chicago częściej niż w Kalifornii spędzali my wspólnie czas. Pyszne śniadania i kolacje (pieczołowicie szykowane z zawodowym kucharskim zacięciem przez Lodovica i Montano)
zbliżały nas i pozwalały cieszyć się różnymi doświadczeniami. Na tyle, że spotkania ciągnęły się długo w noc, przy dźwiękach muzyki serwowanej przez Otella.

Najważniejsze jest jednak, że Ameryka została podbita. Cztery spektakle, w tym jeden dla polonijnych dzieciaków, z których połowa (!!!) była pierwszy raz w teatrze dowiodły, że Legnica rules i kropka! Nawet znany miejscowy krytyk z Chcago Tribune przygnieciony i powalony wyczołgiwał się z Chopin Theatre i pewnie do dziś łka w kącie, że takiego show długo jeszcze u siebie nie zobaczy... Cóż musi przyjechać do nas. A podróż do Polski długa i męcząca. Sześć godzin czekania na Heathrow i potężne turbulencje nad Niemcami wykończyłby największych twardzieli. Ale już w domu. Amerykański sen nareszcie się spełnił, czyli home sweet home…

Pozdrawiam. Kasjo


Od redaktora:

to już ostatni i szósty list Kasja z wielkiej zaoceanicznej wyprawy artystycznej. Wszystkie można odnaleźć na stronach tego serwisu. Dziękujemy i zazdrościmy naszemu sympatycznemu korespondentowi…

Kasjo – Paweł Palcat
Desde – Ewa Galusińska
Jagon –Rafał Cieluch
Otello – Przemek Bluszcz
Viola – Magda Skiba
Gracjano – Zuza Motorniuk
Ola – Ola Nowakowska
Blusio – Piotr Jankowski
Bianka – Katarzyna Dworak-Wolak
Lodowico – Bogdan Grzeszczak
Montano – Paweł Wolak
Dyro – Jacek Głomb