Amerykańska wyprawa artystyczna Teatru Modrzejewskiej powoli dobiega finału. Z trzech zaplanowanych wystawień „Otella” w Chicago zrobiły się cztery (dodatkowe przedstawienie przedpołudniowe dla polonijnej młodzieży uczęszczającej do tzw. szkół sobotnich, gdzie uczą polskiego). W niedzielę (u nas będzie już poniedziałek) ostatni spektakl i pożegnanie. Tymczasem nadszedł kolejny list od Kasja, który nadal wspomina kalifornijską pogodę i filmowo-gwiazdorskie pokusy Los Angeles.

Jak Ameryka ogromna, tak wiele rzeczy się wydarzyło od ostatniego listu, ale zanim wszystko napiszę, pozwolę sobie dokończyć…

Po wizycie w The Standard (wyskok na Sunset Boulevard i rekonesans w dyskotece The Standard Hotel Kasjo opisał w poprzednim liście z Los Angeles – red.) doszliśmy do Mirage, hotelu, w którym jest Skybar - cel wszystkich, którzy coś w Hollywood znaczą. Naturalnie nie mogło i nas tam zabraknąć! Mieliśmy wiele szczęścia, że akurat przez moment nie było bramkarzy, inaczej musielibyśmy wynająć pokój w hotelu (500 dol. od osoby) lub pokazać listę wszystkich naszych hollywoodzkich koneksji. A ta akurat gdzieś przepadła…

Tak więc wślizgnęliśmy się niepostrzeżenie, by zatopić się bezgranicznie w przyciemnianym świetle podniebnego baru, zaprojektowanego z imponującym smakiem przez samego Philipa Starka. Ogromne donice z palmami, wspaniały podświetlany basen tak nas oszołomiły, że momentalnie upadliśmy z Desde na jedno z kilkunastu łóżek położonych wokół basenu i przez najbliższy kwadrans, aż do zamknięcia gapiliśmy się na fantastyczną panoramę nocnego L.A. Niezapomniane wrażenie!

Wychodząc, mijałem setki tubylców pyszniących się w swoich wspaniałych toaletach, rozsiewających zapach sukcesu i goniących rozpaczliwie za nowymi kontaktami. Wylądowałem w toalecie - połączeniu drewna i marmuru. Do teraz zastanawiam się, gdzie załatwiałem swoje potrzeby - w ubikacji, czy w galerii... Wracając do hotelu, zbłądziliśmy i trafiliśmy na plan filmowy, gdzie akurat kręcono scenę aresztowania jakiegoś czarnoskórego. Strasznie śmiesznie grali, więc Desde stwierdziła, że to pewnie serial i... miała rację. Nuda!

Potem stała się rzecz przedziwna. Bryan powiedział mi o światłach na horyzoncie, które będę mógł zobaczyć, jeśli opuszczę naszą kompanię i zostanę w L.A. jeszcze 7 tygodni. Postanowiłem przez następne dwa dni sprawdzić, czy to aby nie Morskie Żuki (w legnickiej wersji „Otella” wyczerpana rejsem w nieznane załoga bierze je złudnie za światła na lądzie – red.) mamią mnie ciekawą rolą w teatrze, a w efekcie wyprowadzą na mielizny kelnerowania w barach, które odwiedziliśmy (w najlepszym wypadku).

Miałem zatem, czym się zajmować. Jednak, kiedy następnego wieczora po spektaklu, poszliśmy wszyscy razem do kubańskiej knajpy, gdzie Bianka struła się smażonymi paluszkami krabowymi, postanowiłem, że za nic w świecie nie opuszczę statku, by na rufie odkrywać nieznane lądy. Rozmowa z naszą przyjaciółką Asią i poznaną aktorką Judith uświadomiły mi, że L.A. to filmowe miasto, a w teatrze kariery się nie zrobi. Ba! Nie zarobi się nawet na życie... Po prostu Morskie Żuki. Tak więc, sorry Bryan, ale wolę swój własny ogródek.

Odbiór spektakli był fenomenalny. MOCA Museum z pewnością nie słyszało takich braw i nie widziało tylu zachwyconych osób. Bariera językowa, która niewątpliwie była, absolutnie nie była w stanie zniszczyć przekazu. To najlepszy dowód, że język emocji i intencji jest uniwersalny!!!
Dzień przed odlotem (do Chicago – red.) chodnik sław i Chiński Teatr przywitał fantastyczny zespół - nas. A nasza obecność do tego stopnia onieśmieliła hollywódzkie gwiazdy, że uśmiech na twarzy przechadzającego się Charliego Chaplina jakby zmalał, a gwiazdy Michalea Jacksona i Poli Negri pobladły. Nawet odciski butów Marylin Monroe tochę się skurczyły. Cóż, ich sprawa... Przechodząc koło Kodak Theatre, gdzie wręczane są Oscary, nie mogliśmy nie kupić (tak, tak moi drodzy - Oscary się kupuje!) sobie po jednym. Można je będzie podziwiać w naszych legnickich garderobach. Zapraszamy!

Zmęczył nas trochę ten blichtr, więc wpadliśmy do Santa Monica, aby zażyć trochę słońca nad Pacyfikiem. Spacerowałem po plaży z Violą, Gracjano i Jagonem i tak nam się smutno zrobiło, że to ostatni ciepły (upalny!) wieczór - następnego dnia miało nas przywitać zimne Chicago. Trudno. Bye bye - L.A. Pa pa - latające non stop helikoptery. Do widzenia - koczujący na przystankach bezdomni. Będziemy tęsknić. Będziemy? Ja z pewnością, ponieważ L.A. to szybkie miasto. Albo wskakujesz i trzymasz się jak najmocniej, albo nie dajesz rady i odpadasz na zawsze. Prawo dżungli made by USA.

Po odprawie, wzmożonej kontroli bagażu i czekaniu w koszmarnie długich kolejkach, zaopatrzeni w kapelusze z kolorowego, meksykańskiego targu odbiliśmy się od ziemi, by stanąć na niej już w Illinois...

Cierpliwości. Nasza podróż trwa nadal. Pozdrawiam
Kasjo


słowniczek redaktora:

Kasjo – Paweł Palcat
Desde, Desdemona – Ewa Galusińska
Bianka – Katarzyna Dworak
Viola – Magda Skiba
Gracjano – Zuza Motorniuk
Jagon – Rafał Cieluch
Asia – Joanna Klass, producentka występów w L.A, dyr. programowy Arden 2
Bryan – filozof i dramaturg, tybylec