- Założyłem sobie, że istotą tej kadencji – oprócz dofinansowania do pensji pracowników , doposażenia materialnego teatru – będzie poszerzanie grupy społecznej obecnej na widowni – mówi Jacek Głomb. Z dyrektorem Teatru Modrzejewskiej w Legnicy na progu nowej kadencji rozmawia Piotr Kanikowski.


Zanim wybiegniemy w przyszłość, cofnijmy się o kilka miesięcy. Ciekawi mnie, co czuł uznany twórca po zdaniu egzaminu na dyrektora teatru, który stworzył i przez 27 lat z sukcesami prowadził.

- Zdecydowałem o wystartowaniu w konkursie na dyrektora Teatru Modrzejewskiej ponieważ uznałem, że moje osobiste emocje nie mają znaczenia w obliczu potencjalnej katastrofy tego świata, który w Legnicy stworzyliśmy. Sytuacja była jak w tym starym dowcipie z Panem Bogiem, który mówi: zagraj w totolotka, daj mi szansę. Abym pozostał w Legnicy i aby nasz świat przetrwał musiałem złożyć aplikację konkursową. Jasne, jakieś wątpliwości były, ale po kilkudniowym namyśle uznałem, że – nawet kalkulując ryzyko – lepiej będzie, jeśli wystartuję w konkursie, niż jeśli uniosę się honorem. Dla mnie to nie była łatwa decyzja. Kiedy publicznie ogłaszałem przystąpienie do konkursu, nie mogłem mieć przecież pewności, że nie zgłosi się inny kandydat. Ale z perspektywy tych paru miesięcy, które minęły, uważam, że postąpiłem słusznie.

Dobrze, ale to cały czas nie odnosi się do absurdalnej sytuacji stworzonej przez zarząd województwa. Przecież urzędnicy, przed którymi zdawał Pan egzamin, wiedzieli dobrze, co robi Głomb w Legnicy.

- Rozumiem, ale to nie jest pytanie do mnie. Kto inny zadecydował o potrzebie przeprowadzenia konkursu na dyrektora Teatru Modrzejewskiej w Legnicy. Ja mogłem tylko uczestniczyć w tej grze albo trzasnąć drzwiami. Oczywiście, że konkurs na dyrektora teatru z udziałem dyrektora teatru, który go zbudował, jest kontrowersyjny, ale skoro takie były reguły tej gry, to musiałem je zaakceptować. Jako drużyna Modrzejewskiej za dużo zaangażowaliśmy talentów, emocji w ten świat, żebym swoim osobistym afektem to zaprzepaścił. Do jakiegoś momentu próbowałem przekonać władze województwa, żeby nie robiły tego konkursu, używając argumentu pandemii, nie artyzmu, ale i to nic nie dało. Cały czas wiedziałem, że nie stoję sam. Myślę, że poparcie, jakiego udzieliła mi załoga Teatru Modrzejewskiej, jest ewidentnie czymś niespotykanym. Nie przypominam sobie dyrektora z tak długim stażem, którego ludzie wspieraliby równie mocno. Bardzo za to dziękuję. I za wsparcie całego środowiska teatralnego, od lewa do prawej, za wsparcie legniczan.

Jest opinia – chyba zasadna – że konkurs wzmocnił pozycję Jacka Głomba. Ale dałoby się też ułożyć listę strat. Co by Pan na nią wpisał?

- Pojawiła się męcząca, wielomiesięczna niepewność co do obsady stanowiska dyrektora teatru. Ona dotyczyła mnie, ale przeszła na pracowników teatru. Mam wrażenie, że nie tylko przez pandemię, ale też przez to rozchwianie, cały sezon poszedł „do kosza”. Muszę jednak podkreślić że w tym spisanym na straty sezonie udało nam się na przekór okolicznościom zrobić parę fajnych rzeczy, jak choćby serial online„5.0” i premierę „Rzezi”. Na pewno sytuacja z konkursem znacząco utrudniła mi planowanie. Jak miałem zaproponować jakiemukolwiek reżyserowi pracę nad przedstawieniem, skoro o tym, że jestem dyrektorem Teatru Modrzejewskiej, wiem dopiero od 16 sierpnia, kiedy zarząd Dolnego Śląska podjął taką uchwałę? Wcześniej mogłem domniemywać, spekulować, ale pewności żadnej mieć nie mogłem. Jakąś stratą jest też moja emocja. Bardzo to przeżyłem. Jestem mocno poraniony, zdemolowany przez tą sytuację.

Czuje Pan nieufność wobec marszałka?

- Nie, to nie to. Nie mogę być nieufny wobec marszałka, który mnie powołał. Chodzi raczej o żal, że ktoś był gotów zaryzykować rozwalenie teatru. Urzędnikom, niestety, brakuje świadomości, ile czasu i wysiłku potrzeba, aby zebrać zespół. Teatr buduje się latami, ale wystarczy miesiąc, aby ten trud obrócić w perzynę. Widać to po wrocławskim Teatrze Polskim, który został kompletnie zniszczony. Nie istnieje w życiu teatralnym kraju i choćby wszyscy stawali na głowie, robili dobre premiery, to miną lata, zanim odzyska zaufanie.

„Życie. Szkoda przejść obok i nie spróbować”. To słowa, które pojawiły się na Facebooku Roberta Gulaczyka obok informacji, że odchodzi z legnickiego teatru. Polityczna zagrywka z konkursem mogła działać na aktorów jak katalizator i przyspieszać tego rodzaju zawodowe decyzje. Czy zauważył Pan u innych członków zespołu wahanie, niepewność albo kryzys poczucia bezpieczeństwa?

- Oczywiście. Dla nich ta niepewność była potworna. Tworzą zespół, który zbudowałem, dobierając kolejne osobowości w taki sposób, aby się wzajemnie uzupełniały. I oto pojawiło się ryzyko zachwiania tych relacji. Bardzo mi szkoda odejścia Roberta, ale go rozumiem. Z drugiej strony wiem, że aktorskie transfery w teatrze są konieczne. W ten sposób zwalnia się miejsce, wymusza cyrkulację powietrza. Gdyby nie odejście Przemka Bluszcza, Janusza Chabiora, Tadka Ratuszniaka w 2006 roku, to byłoby trudniej o „zaciąg” w osobach Rafała Cielucha, Magdy Skiby, Pawła Palcata i Zuzy Motorniuk, od którego liczę „drugie życie” Teatru Modrzejewskiej. Życzę Robertowi szczęścia, aczkolwiek – jeszcze raz powtórzę – jest mi bardzo smutno. W legnickim teatrze odgrywał rolę podwójną, bo był nie tylko coraz lepszym aktorem, ale też bardzo dobrym szefem aktorskich związków zawodowych. Jako dyrektor, miałem w nim partnera, z którym mogłem, podobnie jak z „Solidarnością” i związkiem zawodowym pracowników teatru, prowadzić mądry dialog, szukać rozwiązań rozmaitych problemów.

Rozumiem, że okazyjnie będziemy wciąż mieli możliwość oglądania Roberta Gulaczyka na legnickiej scenie?

- Na pewno. Ja nie chciałbym tracić go z „Fanny i Aleksandra”, „Rzezi” czy jeszcze paru innych tytułów. On musi w nich grać, choć gdzie indziej będziemy organizować zastępstwo, angażując przede wszystkim nowego aktora naszego teatru, Janka Kowalewskiego. Z Robertem umówiłem się, że przynajmniej do końca października wciąż pozostaje naszym etatowym pracownikiem.

Na przekór członkom władz województwa, którzy w wywiadach poprzedzających konkurs dawali znać, że chętnie widzieliby w Legnicy jakąś zmianę, Pan składając papiery zaproponował kontynuację…

- W sensie artystycznym, ale…

 … nie odgrzewanie kotletów?

- No tak. Natomiast wyraźnie zasygnalizowałem potrzebę dofinansowania teatru. Nasi pracownicy muszą lepiej zarabiać. Ich obecna sytuacja to jakaś katastrofa. Mamy najniższe płace z wszystkich teatrów dolnośląskich, co uważam za skandal.

Z czego to wynika?

- Ze splotu okoliczności. Nie uczestniczyliśmy w niektórych podwyżkach marszałkowskich do 2009 roku, bo byliśmy wtedy teatrem miejskim. Mimo iż teatr był współprowadzony przez Urząd Marszałkowski Województwa Dolnośląskiego, to jednak podlegaliśmy przede wszystkim legnickiemu ratuszowi, co zamykało nam drogę do ubiegania się o pieniądze od marszałka. Jednocześnie miasto nie dawało nam podwyżek. I dopiero odkąd dwanaście lat temu sytuacja się odwróciła, tzn. staliśmy się instytucją marszałkowską, korzystamy z tych samych regulacji, co np. teatry we Wrocławiu. Trudno za tę zaszłość winić kogokolwiek, staram się jednak niefajną sytuację odkręcić. Rozmawiamy z urzędem marszałkowskim o bardzo poważnej podwyżce. Mam nadzieję, że dojdzie do niej w styczniu przyszłego roku. Druga ważna rzecz to doinwestowanie teatru. Nie mówię teraz o budynku na Nowym Świecie, który jest osobnym problemem, ale o samym budynku teatru, który wymaga remontu: kanalizacji, klimatyzacji, poza tym potrzebne jest dokończenie remontu Warsztatów teatralnych na ul. Jordana. Najwyższa pora też na „lifting” sceny i widowni teatru.. Poprzedni został zrobiony w 1995 roku, rok po objęciu przeze mnie dyrekcji Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny w Legnicy, dzięki ówczesnemu konserwatorowi sztuki Zdzisławowi Kurzei, który był zakochany w teatrze. Mówiąc „lifting”, myślę o stiukach, żyrandolach, schodach itd., a nie tylko o mechanizmach czysto teatralnych, choć wszystko tam jest zabytkiem – budynek teatru pochodzi z XIX wieku. Starego Ratusza zaś z XVIII wieku. Oceniam koszt koniecznych prac na około 20 milionów złotych. Napisałem już do marszałka w tej sprawie.

Jest szansa na takie pieniądze?

- Myślę, że nie od razu, natomiast jestem z dyrektorem Wydziału Kultury UMWD Grzegorzem Ćwiertniewiczem umówiony, że będziemy starali się systematycznie robić to kawałek po kawałku, zaczynając od rzeczy najpilniejszych.

Kadencja dyrektora teatru obejmuje pięć lat. Ma je Pan zaplanowane?

- Tak.

Rozpisane rok po roku?

- Nie, aż tak nie. Ja nie jestem „niemiecki” – nigdy nie planowałem z takim wyprzedzeniem. Ale jeśli mielibyśmy rozmawiać o premierach, czyli o tym, co jest najważniejsze w teatrze, to wiem dokładnie, kogo chciałbym w tym czasie zaprosić do współpracy. Oprócz reżyserów, którzy już się w Legnicy pojawiali, takich jak Łukasz Czuj, Łukasz Kos, Marcin Liber i Piotr Cieplak, chętnie widziałbym też nowych twórców. W aplikacji wymieniłem ich nazwiska, spytawszy wcześniej, czy byliby zainteresowani. To: Anna Wieczur-Bluszcz, Jędrzej Piaskowski, Marcin Wierzchowski, Romuald Wicza-Pokojski, Judyta Berłowska, Alina Moś – Kerger. Radosław Stępień, Paweł Kamza, Jakub Porcari, Dejan Projkovski, Piotr Kurzawa. Z częścią tego towarzystwa znamy się, więc mój SMS miał kurtuazyjny charakter, niemniej traktuję nasze obopólne deklaracje bardzo poważnie. Już po powołaniu na nową kadencję wysłałem do wszystkich zaproszenie do współpracy i prośbę o zgłaszanie propozycji spektakli, abyśmy mogli od czegoś się odbić.

Kluczowe są nazwiska, nie tytuły?

- Musi być chemia między dyrektorem a reżyserem, a potem musi być wspólny świat. I dopiero w potem można szukać tekstu, który najlepiej nadaje się do pracy. Na przykład „Fanny i Aleksander” to był trzeci lub czwarty pomysł na spektakl, który dogadywaliśmy z Łukaszem Kosem, bo bardzo mi zależało, aby po sukcesie „Iliady. Wojny” Łukasz pracował z całym zespołem. To 12 aktorek, 7 aktorów. Żeby pomieścić tych wszystkich w opowieści, trzeba było znaleźć odpowiednio pojemny świat. A kolejne warunki były takie, by ten świat komponował się ze światem naszego teatru i aby był ciekawy dla was, czyli dla widowni. Przysłowiowego „Szczęścia Frania” nie wystawimy w Legnicy nigdy nie dlatego, że w obsadzie nie pomieściłby się cały zespół, ale dlatego, że świat „Szczęścia Frania” nie pasuje do tego, co robimy w tym teatrze. Nas zawsze będzie interesował teatr opowieści, czyli teatr traktujący o tym, co jest dookoła nas, niezależnie czy robimy spektakl współczesny czy sięgamy po kostium. Chcemy, by publiczność odnajdywała się w tych historiach. W Legnicy teatr powstaje w przymierzu z widownią.

Łatwiej robić teatr, kiedy w zespole aktorskim są twórcy, którzy też piszą sztuki, reżyserują, potrafią zająć się oprawą plastyczną lub muzyczną?

- I tak, i nie. Ja kocham swój zespół – to trzeba sobie jasno powiedzieć. Nie mam wątpliwości, że zgromadziłem świetnych aktorów, którzy do tego są niezwykłymi, renesansowymi osobowościami. Robią różne rzeczy: piszą teksty, reżyserują, zajmują się animacją komputerową, kręcą filmy, piszą wiersze, śpiewają, komponują, malują, rysują itd. Problem pojawia się wtedy, kiedy te wszystkie ambicje trzeba pogodzić. Praca w teatrze nie jest wyłącznie przyjemnością, miłością i radością przebywania ze sobą. Często się spieramy, choć na szczęście nie widać tego potem na scenie. To jest świadomy zespół. Ludzie, którzy rozumieją, że jeśli ma się urodzić coś dobrego, to musi się rodzić w sprawie, czyli też w sporze.

Jest i jeszcze jakiś czas będzie pandemia. Jak wpływa to na Pana plany i czy została uwzględniona w aplikacji złożonej w urzędzie marszałkowskim?

- Aplikację składałem tak jakby pandemii nie było. Natomiast, oczywiście, uwzględniam ją w planowaniu bieżącym. Jestem ostrożny. Planuję zdarzenia z miesiąca na miesiąc. Wiem, co do końca sezonu 2021/ 2022 chciałbym zrobić. Czy to się uda? Zobaczymy. Na przykład Gruzja jest w tej chwili „czerwoną strefą” i jeszcze niedawno miała po kilka tysięcy zakażeń dziennie, dlatego nie wiem, czy Andro Enukidze zdoła ze swoją ekipą twórczą przyjechać, aby zrobić u nas przedstawienie. W sprawie ich realizacji, „Kaukaskiego kredowego koła” Brechta mam w kalendarzu coś pomazane, ale liczę się z tym, że może być różnie. Dziś na pewno da się powiedzieć, że Joanna Gonschorek jako reżyserka wraz z szóstką aktorów przygotowuje na 30 października premierę dla naj-najów, czyli najmłodszych widzów, w wieku od 1 do 4 lat. . Mamy dofinansowanie z Ministerstwa Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu na ten projekt. W przygotowaniu jest też performance „Świat na głowie”, coś więcej niż pokaz kostiumów Małgorzaty Bulandy, bardziej w formie performance niż spektaklu, aczkolwiek i Robert Urbański, i Witek Jurewicz, i Kormorany mają spowodować, by miało to jednak charakter przestawienia. W tym roku pokażemy premierę w teatrze, a od wiosny – jak tylko okoliczności pozwolą – przeniesiemy w plener na dziedziniec Zamku Piastowskiego.

Co lockdowny zrobiły teatrowi i co zrobiły Teatrowi Modrzejewskiej?

- Lockdown jest dla nas jak bomba atomowa. Teatr służy ludziom. Jeżeli zabiera mu się jeden z najważniejszych elementów – widownię – to nie ma teatru. Przeciwstawiając się tej zagładzie, Modrzejewska robiła bardzo dużo rzeczy online, na dobrym poziomie, aby zatrzymać przy sobie widownię. Nie mogliśmy pozwolić, aby publiczność o nas zapomniała. Dlatego na samym początku pandemii, w marcu 2020 roku, podjęliśmy decyzję o realizacji „Nowego Dekameronu”, pierwszej w Polsce premierze online, a w listopadzie 2020 roku zaryzykowaliśmy kupno czterech kamer i stworzyliśmy ekipę streamingową, nie mając na to żadnych pieniędzy (dopiero potem okazało się, że teatr jest przedsiębiorstwem i może skorzystać z tarczy nr 8, nie płacić ZUS-u przez kilka miesięcy). Jestem za teatrem żywym. Czuję zmęczenie siecią. Nie uważam, żeby w normalnych warunkach online był teatrowi do czegoś potrzebny. Teatr dlatego jest najważniejszą ze sztuk, że zakłada jako warunek niezbędny żywy kontakt z człowiekiem. W online nie ma tego kontaktu.

Jak reaguje publiczność Teatru Modrzejewskiej po tym odosobnieniu?

- Widziałem reakcje na „Skarb wdowy Schadenfreude” pokazany na otwarcie sezonu i to było wyjątkowe przeżycie. Wiem, że z powrotem publiczności w różnych miastach jest różnie. Nam się udało przez lata wychować sobie wierną i oddaną widownię. Bardzo jesteśmy z niej dumni. Problem polega na tym, aby ci, którzy nie chodzą do teatru, też go odwiedzili. Tym będziemy się zajmować najbardziej w obecnym sezonie i następnych.

Zdradzi Pan, jaki haczyk na nich szykujecie?

- Nie zdradzę, bo nie mam niczego takiego w zanadrzu. Jedynym haczykiem mogą być dobre premiery. Założyłem jednak sobie, że istotą tej kadencji – oprócz dofinansowania do pensji pracowników , doposażenia materialnego teatru – będzie poszerzanie grupy społecznej obecnej na widowni. Chcę wykorzystać Katarzynę Odrowską jako pełnomocniczkę do spraw społecznych legnickiego teatru i nasz przyczółek na Piekarach. Liczę trochę, że powtórzy się sytuacja z Zakaczawia: wyszliśmy z przedstawieniem do mieszkańców tej dzielnicy, a potem oni wracali do nas. Żadnych kompromisów nie planujemy. Nie zaczniemy robić teatru „łatwego i przyjemnego”. Chcemy utrzymać wytyczoną już linię repertuarową, natomiast mieć świadomość, że publiczność się zmienia, tak jak cały świat wokół nas.

Aktualnie polityka kulturalna jest nastawiona na opowiadanie o historii Polski w bohaterskim, patriotycznym tonie. Teatr w Legnicy szedł kompletnie pod prąd, bo nawet kiedy zrobiliście spektakl wywiedziony z historii – jak „Rzeź” – to nie ma w nim tej pożądanej przez władzę duszoszczypatielnej nuty, jest za to sporo gorzkich odniesień do tego, co tu i teraz. Ten kurs się nie zmieni?

- Absolutnie nic się nie zmieniło od początku mojej dyrekcji i nic się nie zmieni. Uważam, że istotą naszej pracy jest robienie teatru społecznego, o rzeczywistości, która jest za oknem, nawet jeśli na potrzeby konkretnej opowieści korzystamy z kostiumu. Chodzi w końcu o jakiś rodzaj chemii między światem wokół nas a nami, Teatrem Modrzejewskiej. Staramy się aktualizować na bieżąco świadomość, co jest ważne, czym ludzie żyją. Z Robertem Urbańskim, naszym kierownikiem literackim, i Katarzyną Knychalską, konsultantką programową – ludźmi, z którymi myślę o repertuarze i o świecie – zrobiliśmy bryk pod tytułem „Tematy Modrzejewskiej”, z tematami, którymi chcielibyśmy się zająć.

Jakie to tematy?

- Choćby „Człowiek kontra mechanizmy państwa”. „Tyrani”. „Rewolucja”. „O nich i o nas”. „Religia”. „Tolerancja”. „Edukacja”. „Wyzysk i kapitalizm”. „Ekologia”. „Aborcja”. „Ukraina”. Za częściowo odhaczony, po spektaklu online Rafała Cielucha „Chlebem i solą”, uważam temat „Ukraina”, aczkolwiek dzięki temu projektowi znaleźliśmy wreszcie sensownego partnera na Ukrainie i, mam nadzieję, że wkrótce uda nam się zrobić wreszcie projekt polsko-ukraiński. Marzyłem o tym od dawna. Trafiliśmy na teatr w Iwano-Frankiwsku (dawnym Stanisławowie), z myśleniem bardzo zbliżonym do naszego. W tym roku mam nadzieje obgadamy sprawę, a w przyszłym spróbujemy wspólnie „odpalić” wspólny projekt.

Wśród zarzutów przeciwko Jackowi Głombowi prym wiedzie taki, że angażuje się Pan w działalność polityczną. Dla mnie to jest działalność społeczna, nie polityczna, ale niech będzie. Co daje artyście aktywne wejście w sferę społeczno-polityczną? Czy na przykład jakoś zmienia optykę?

- Ja nie jestem człowiekiem, który uważa, że w teatrze powinien się dziać tylko teatr. W małym mieście, takim jak Legnica, teatr musi być społeczny, to znaczy musi dotykać ważnych tematów. Stąd wzięło się stanowisko pełnomocniczki do spraw społecznych, kawiarenki obywatelskie, Przystanek Piekary itd. Musimy wchodzić wyraźnie w organizm miasta. Teatr nie powinien ograniczać się do wystawania sztuk ale też robić koncerty, wernisaże wystaw, promować książki, inicjować dyskusje i także w ten sposób zasysać ludzi w swój świat. Staramy się – raz lepiej, raz gorzej – działać w ten sposób. Co do mnie, w demokratycznym systemie ludzie – także dyrektorzy teatrów – mają prawo do posiadania poglądów i podejmowania wszelkiej aktywności. Nie ma w tym nic złego, jeśli ich aktywność nie przeszkadza w funkcjonowaniu instytucji. Myślę, że w tym przypadku ona nie tylko nie przeszkadza, ale rozwija, zwiększa zakres naszego zaangażowania. Jesteśmy bardziej. To wartość.

(Piotr Kanikowski, "Świat Modrzejewskiej. Rozmowa z Jackiem Głombem", https://24legnica.pl, 29.09.2021)