Wychowany w legnickich klimatach teatralnych Grzegorz Grecas, jeden z trojga finalistów Czytelni Modrzejewskiej, postawił na antyczną tragedię Sofoklesa, którą uwspółcześnił, nadpisał i oprawił echami ulicznych protestów emancypacyjnych polskich kobiet z ostatnich miesięcy. Decyzją legnickich jurorów Czytelni nie wygrał ustępując pola koleżance z Teatru Układ Formalny, którego jest jednym z założycieli. Mam wrażenie, że nie mógł wygrać.
Legniccy jurorzy (Magda Drab, Jacek Głomb, Katarzyna Knychalska i Robert Urbański - wszyscy z Teatru Modrzejewskiej) stanęli wobec sytuacji decyzyjnej żywo przypominającej mało komfortowy (choć nie tak tragiczny) wybór, przed jaki stanął władca Teb. Sprawiedliwe rozstrzygnięcie na korzyść swojaka, który pierwsze teatralne kroki stawiał w legnickim Klubie Gońca Teatralnego, a przy legnickim teatrze stworzył pierwszą offową legnicką formację teatralną jaką była Grupa Teatralna "Bohema", dziś reżysera niemal stale współpracującego z legnickimi aktorami i jedną z jurorek, było z kategorii emocjonalnego mission impossible.
Bogowie także sprzysięgli się przeciwko młodemu reżyserowi z legnickim rodowodem. Grzegorz Grecas limit pecha wyczerpał z nawiązką. Pęknięty obojczyk, szpital, operacja i gips uniemożliwiły mu czerwcową prezentację finałową i rywalizację na równych prawach z konkurentami. Wrześniowy termin wykluczył z udziału w "#anygonach" Karolinę Micułę, której obecność na scenie miała być mocnym akcentem przedstawienia (przypomnijmy: chodzi o aktorkę, wokalistkę i aktywistkę Strajku Kobiet, której zdjęcie z odpaloną racą i obnażonym biustem, stało się ikonicznym obrazem medialnym ubiegłorocznych, październikowych protestów przeciw zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej).
Mało tego! W trakcie konkursowo-finałowej prezentacji (23 września) na Scenie Gadzickiego pech nadal nie opuszczał reżysera. Nie dość, że obraz rzucany z kamery na ekran miał dwusekundowe, mocno irytujące, opóźnienie do dźwięku (gdyby Katarzynie Dworak założyć adekwatną do chwili antycovidową maseczkę byłoby to niewidoczne), to w pewnej chwili padła bateria kamery, zmuszając aktorów do małej improwizacji i wymiany źródła zasilania. W finałowej scenie prezentacji nie odpaliły też dwie z trzech rac, a i dymu, który miał spowić płonący pałac władcy, a przy okazji publiczność na widowni, też było zdecydowanie mniej, niż zaplanował to autor inscenizacji. Ewidentnie Grzegorz Grecas kolejny raz miał pod górkę.
Pomysł na uwspółcześnioną adaptację antycznej tragedii sprzed 2,5 tys. lat był interesujący i inspirujący, chociaż rozważania o polskim piekle kobiet także mają już swoją historię i blisko sto lat (Tadeusz Boy-Żeleński). - Dziękuję że mogłem z sceny opowiedzieć o piekle zanim stało się ono naszą rzeczywistością - powiedział po zakończeniu przedstawienia i ogłoszeniu wyników konkursu Grzegorz Grecas (tak twierdzi, chociaż usłyszałem i zapisałem "... o piekle, które stało się naszą rzeczywistością"; być może zawiódł mnie słuch). Wróćmy jednak do tego, co obejrzeliśmy.
Wiele wyjaśnia już tytuł adaptacji. Liczba mnoga, bo już nie Antygona, jako symbol jednostkowego buntu i odwagi w sprzeciwie wobec apodyktycznej i niszcząco despotycznej władzy Kreona, ale wiele Antygon, które demonstrowały swój sprzeciw wobec rządzących na ulicach polskich miast. Plus poprzedzający tytuł hasztag, który kieruje nas w świat internetowych forów dyskusyjnych, z których czerpał reżyser. "#antygony" Grecasa to swoisty palimpsest, w którym nie wymazano do końca oryginalnej treści antycznej tragedii. Całość dzieje się bowiem w równoległych rzeczywistościach. W Tebach opisanych przez Sofoklesa i w Polsce Grecasa, czyli tu i teraz. Autor adaptacji zachowuje jednak konstrukcję dramatu antycznego, co podpowiada z ekranu wyświetlając jego składowe (stąd kolejno: prologos, parados, epeisodia, stasimon itd.).
Inscenizacyjnie rzecz jest oszczędna. Stół, jak z telewizyjnego studia, przy którym zasiadają Kreona (Katarzyna Dworak), Antygona (Wiktoria Czubaszek) i Ismena (Zuza Motorniuk, kreująca także inne postaci tragedii). Jest zatem ekran i kamera, która - jak to bywa w zwyczaju pewnych telewizji - koncentruje się na postaci, wystąpieniach i racjach władczyni. Są też schody proscenium, na których trup Polinika i jednocześnie Przodownik Chóru (Paweł Palcat) prowadzi narrację, obsługuje kamerę i reżyseruje całość, przy okazji odrzucając kolejne kartki autorskiego scenariusza (realia są ważniejsze, niż incydentalna opowieść?).
Kluczowy dla adaptacji jest jednak Chór (Gabriela Fabian, Ewa Galusińska, Anita Poddębniak, Małgorzata Urbańska). To współczesne Antygony rozlokowane na widowni wśród sobie podobnych. To one tekstami z reżyserskich rozmów i z forów internetowych wpisują w antyczny dramat echa kobiecych demonstracji we współczesnej Polsce. Także manifestacji legnickich, tych z Placu Słowiańskiego, spod Katedry i Kościoła Mariackiego, ale też tragedię samospalenia Piotra Szczęsnego i jego apel o opamiętanie, dokumentują też niszczącą ostrość sporów o aborcję i bezradność kobiet wobec zaostrzonego, a przecież od dawna rygorystycznie surowego prawa. Interesujące, że autor adaptacji uniknął przy tej kompozycji manifestacyjnego feminizmu. Nieprzypadkowo w jego reżyserskim pomyśle rządy sprawuje Kreona ("ta, która nienawidzi kobiet"). Nieprzypadkowo, bo Julia Przyłębska, Krystyna Pawłowicz, czy Elżbieta Witek też są kobietami. Nie o mężczyzn krzywdzących kobiety zatem tu chodzi.
Tragedia Sofoklesa kończy się stosem trupów, a despotyczny i nieczuły władca traci wszystkich najbliższych. Wszyscy przegrywają. W finale "#antygon" Grecasa płonie raca, wściekły tłum podpala pałac władcy, a słowami Przodownika Chóru autor ostrzega rządzących: "Posłuchajcie i zważcie u siebie, że kto tłum porwie wściekły do tańca, tego tłum wkurwiony (w scenariuszu: roztańczony) zajebie". Zatem roztańczony, czy wkurwiony (tak usłyszałem i zapisałem). Wkurwiony, jak tysiące młodych demonstrujące na ulicach? Najwyraźniej czas na wizytę u laryngologa.
Bez względu na rozstrzygnięcie Czytelni Modrzejewskiej mam przekonanie graniczące z pewnością, że Grzegorz Grecas doczeka się pełnowymiarowej realizacji na legnickiej scenie. Życzę mu tego.
Grzegorz Żurawiński