"Zakaczawie nie ma granic, nie ma terytorium, most na Kaczawie nie określa tego miejsca. Zakaczawie jest w nas. To tęsknota za światem, który minął, to wspomnienie czegoś co było prostsze i mniej skomplikowane niż nasz dzisiejszy dziki kapitalizm, gdzie wróg znaczyło wróg, przyjaciel – przyjaciel. A honor znaczyło honor". To fragment archiwalnego tekstu (prawdopodobnie z 2002 roku), który odczytał podczas jubileuszowej "Dwudziestki" z teatralnej sceny szef Modrzejewskiej Jacek Głomb. Poniżej całość.


„Wszyscy jesteśmy z Zakaczawia”, nie wiem kto pierwszy powiedział te słowa, które prędko stały się naszą maksymą i co nie często się u maksym zdarza – jest to święta prawda. Jest świętą prawda w Legnicy, że wszyscy jesteśmy z Zakaczawia,  każdy był, jest i będzie stamtąd. Stamtąd są nasze żony, matki, kochanki, stamtąd koledzy, przyjaciele, tam spotkaliśmy pierwszego milicjanta, tam przeżywaliśmy inicjacje alkoholiczne i nie tylko....Bo jeśli nawet ktoś w Legnicy nie jest z Zakaczawia,  to i tak jest z Zakaczawia (może tylko pewien miejscowy historyk nie, bo on powiada, że urodził się w dzielnicy Kartuzy, nie na Zakaczawiu, ale to historyk więc można mu wybaczyć), jest z Zakaczawia mentalnie, duchowo. Bo Zakaczawie nie ma granic, nie ma terytorium, most na Kaczawie nie określa tego miejsca. Zakaczawie jest w nas. To tęsknota za światem, który minął, to wspomnienie czegoś co było prostsze i mniej skomplikowane niż nasz dzisiejszy dziki kapitalizm, gdzie wróg znaczyło wróg, przyjaciel – przyjaciel. A honor znaczyło honor.


O tym zrobiliśmy „Balladę o Zakaczawiu” i jej fantastyczny sukces potwierdza tezę, że „wszyscy jesteśmy z Zakaczawia”. Nie tylko w Legnicy zresztą. A jak to się zaczęło? Zaczęło się od drobnej popijawy po „Cantacie” i nocnych Polaków rozmów i gadania o Gienku Cyganie, że taki był i tak żył. I nagle okazało się, że wszyscy (poza mną) przy tym stole znali go, mimo, że sami magistrzy byli i na striptiz do „Cuprum” nie chodzili. Opowiadali, że serenady pod oknami pięknym niewiastom wyśpiewywał, że mało siedział, że mistrzem Polski w kulturystyce niezrzeszonych był, że kochał Ankę i przez nią się zabił. Nie wiem, który to był rok – 97? – pomyślałem sobie tylko tyle, że to takie barwne, może tekst do miesięcznika napiszę?


A potem wchłonęła nas dzielnica. Krok po kroku, a może raczej taśma magnetofonowa po taśmie magnetofonowej, opowieści o Gienku przerodziły się w opowieści o dzielnicy. W balladę o dzielnicy. Hasło „ballada” pojawiło się wcześnie, może od razu? I jakoś szybko pojawił się „Kolejarz” na Łąkowej – kino, dom kultury, arena walk bokserskich i dancingów. „Kolejarz” – tajemnicze, zapoznane miejsce. Rozumiecie Państwo – grałem „Złego” w hali na Jagiellońskiej, „Pasję” w Kościele Mariackim, „Koriolana” w koszarach pruskich, kogoś kto grał tam „Kolejarz” musiał pochłonąć. Jest takie zdjęcie, Piotrek Krzyżanowski zrobił je z balkonu,  pierwszy raz chyba byliśmy tam, stoję pośrodku „Kolejarza” uśmiechnięty, ale i skupiony, takie „W samo południe”, samotny szeryf idzie przez miasto walczyć ze złem. I wtedy już nie było Gienka – była dzielnica.


Ten spektakl powstał dla dzielnicy i w przymierzu z dzielnicę. Pamiętam taką rozmowę, z panem W., takim nieformalnym szefem części dzielnicy , kiedy namawiałem go na tolerancję wobec naszych działań, przerwał mi: „Pomogę wam, ja mam także dzieci i chciałbym, żeby tu coś było”. To „coś było” pojawiało się w kilku innych rozmowach. Bo Centrum skazało Zakaczawie na powolną śmierć, czego najlepszym dowodem było absolutny „brak zainteresowania” Magistratu w czasie powodzi 1997 roku. „Traktujemy Zakaczawie tak jak każdą inną dzielnicę w Legnicy”, powiedział pewien wysokiej rangi urzędnik na publicznym spotkaniu i wywołał ową wypowiedzią eksplozję śmiechu. To umieranie Zakaczawia widać gołym okiem, tego tragizmu nie oddadzą nawet najlepsze fotografie.


Właśnie dlatego powstała „Ballada...”. Aby „coś” tam zaistniało. I dlatego maksymalnie wiązaliśmy robotę przy tym spektaklu z dzielnicą. Stąd akcja zbierania rekwizytów. „Legnica dla Zakaczawia”. Syfony i rękawice bokserskie, butelki po oranżadzie i milicyjne akcesoria. Dużo tego było, bardzo dużo. Stąd scenariuszowe „przecieki”. I telefony do mnie „bo widzi pan, panie dyrektorze. My tu siedzimy z kolegami i gadamy o tym, wie pan, spektaklu i wie pan, pan musi wprowadzić taki i taki wątek, bo jak pan nie wprowadzi to wszystko nie będzie prawda”. Prawda...  nie prawda....Bałem się, ze zrobimy bajkę, taką bajeczkę jak sobie mały Jacuś wyobraża Zakaczawie. Bałem się tego najbardziej. A stało się odwrotnie.


Zakaczawianie w naszej przecież literackiej fikcji odnajdywali swoje osobiste i znajomych losy, do fikcji dopowiadali prawdziwe opowieści, także takie, których nie znaliśmy, jak choćby ta o strzelaninie Polaków i Ruskich pod „wuzetką”. W postaciach kreowanych przez aktorów znajdowali prawdziwe ludzkie typy.  Na spektakle przychodzili i często to była ich pierwsza wizyta w teatrze, przychodzili, słychać było trzask otwieranych butelek, śmiali się, płakali. Co może ważniejsze:  na przedstawienie przyszło Miasto. Miasto po wielu latach (prawie dwudziestu?)  wróciło na Zakaczawie. Bo „wszyscy jesteśmy z Zakaczawia”.


Cud zdarzył się na Zakaczawiu”? Chciałbym bardzo w to uwierzyć, ale nie da się. Już o tym mówiłem – tu nagrody, brylanty, kamery, jupitery, Andrzej Wajda wychwalający projekt, tam – bida z nędzą, walące się chałupy, beznadzieja codzienności. Chodziliśmy z Waldkiem Krzystkiem szukając plenerów do telewizyjnego Zakaczawia, chodziliśmy całą  ekipą, wszyscy mieli teczki i nagle wychyla się ktoś z okna walącej się chałupy i szepcze do sąsiada „Ty, Ziutek, wreszcie z lokalówki przyszli”.


Można tak powiedzieć : Zakaczawie nie potrzebuje spektakli, potrzebuje mieszkań i chleba, potrzebuje kawałka miejsca, choćby takiego jak „Kolejarz”, gdzie młodzież będzie mogła się wyszumieć. Można inaczej : Zakaczawie dostało spektakl i ten spektakl przywrócił mu godność, teraz o nim wie cała Polska (wersję telewizyjną oglądało ponad milion dwieście tysięcy widzów!), teraz warto mówić „jestem z Zakaczawia”.


Teatr nie zbawi świata, ale jeśli może pomóc na nim  żyć -  to i już dobrze.


Jacek Głomb