Uchwała o zamiarze przeprowadzenia konkursu (na dyrektora legnickiego teatru - @KT) została niedawno ogłoszona, zobaczymy, w którym kierunku to pójdzie. Jeśli będzie niebezpieczny, podejmiemy dalsze kroki, będziemy rozmawiać z każdym, kto może mieć wpływ na zarząd i na marszałka. Nie zamierzamy siedzieć cicho i czekać, aż sprawa przyschnie, bo nie przyschnie. Czujemy poparcie społeczne - mówi w rozmowie z Magdą Piekarską legnicki aktor i przewodniczący Koła Zakładowego Związku Zawodowego Aktorów Polskich Robert Gulaczyk.


Magda Piekarska: Może na dzień dobry wróćmy do początków – jak trafiłeś do legnickiej Modrzejewskiej?

Robert Gulaczyk: Skończyłem wrocławską PWST w 2006 roku i Legnica była tym pierwszym, wymarzonym miejscem, w którym chciałem pracować. Dwie kwestie były tu istotne – po pierwsze, artystyczna jakość, z jakiej Teatr Modrzejewskiej słynął, po drugie, w tym teatrze pracowało sporo moich znajomych, co ma znaczenie, zwłaszcza jeśli decydujesz się na życie i pracę daleko od dużych ośrodków. Ale wówczas, na początku, zgubiła mnie kalkulacja. Podpowiedziała mi, że skoro Jacek Głomb przyjął rok wcześniej czwórkę absolwentów naszego wydziału, nie będzie tak szalony, żeby brać kolejnych. Na trzy sezony trafiłem więc do Lubuskiego Teatru w Zielonej Górze, gdzie po jakimś czasie spotkałem się z Jackiem. Pogadaliśmy wtedy o mojej sytuacji wprost, zapytał, dlaczego nie zgłosiłem się do niego od razu, a ja opowiedziałem mu o swoich ówczesnych obawach, o tym, co wtedy myślałem. Odpowiedział krótko i treściwie: „No to źle myślałeś”. Przepracowałem jeszcze chwilę w Zielonej, pozostając w stałym kontakcie z Jackiem, który wkrótce mnie zatrudnił. Od razu do dużej przygody, spektaklu "Palę Rosję", z którym objechaliśmy kawał Rosji, z Syberią włącznie.

A z dzisiejszej perspektywy jak patrzysz na teatralną przygodę z Legnicą?

Przede wszystkim nie mam poczucia, żeby to był zamknięty etap. Mimo że jestem w Legnicy już jedenaście lat, a większość zespołu pozostała w niezmiennym składzie, to my się zmieniamy wewnętrznie, robimy wciąż inny, nowy teatr. Otwartość Jacka na to, co się dzieje w teatrze, jego gotowość do dyskusji, elastyczność – to wszystko sprawiło, że przeżywamy obecnie jeden z lepszych artystycznie okresów w historii Modrzejewskiej. W ciągu minionego roku, przed pandemią, zrobiliśmy cztery świetne spektakle, gdyby nie to, że w nich gram, powiedziałbym wręcz, że wybitne. I to wszystko jest wynikiem naszych rozmów z Jackiem, jego umiejętności zarządzania, nosa do talentów, trafionych decyzji, jeśli chodzi o wybory repertuarowe, ciągłej chęci rozwoju teatru. On ma coś takiego w sobie, że wciąż myśli o żywym teatrze, a teatr jest żywy, kiedy ewoluuje. Owszem, Modrzejewska ma swój charakter, własny teatralny podpis, ale to nie znaczy, że się powtarzamy jak zgrana płyta. Ten nasz autorski charakter pisma wynika z zespołu, który jest siłą teatru – jego twórcą również jest Jacek, to on zatrudnił chyba wszystkich aktorów, poza Anitą Poddębniak. To on wreszcie zaszczepił nam gotowość do wyjścia poza teatr, bycia bliżej widza, myślenia o widzu, a nie o sobie, co się wydaje sprzeczne z naturą aktora, przecież każdy z nas jest w pewnym stopniu narcyzem, dlatego uprawiamy ten zawód. Ale w teatrze najważniejszy jest widz – to przekonanie Jacka nas ukształtowało, sprawiło, że naszą zespołowość podkreśla tak wielu gości Modrzejewskiej.

Co pomyślałeś, kiedy usłyszałeś, że zarząd województwa podjął uchwałę o zamiarze przeprowadzenia konkursu na dyrektora Modrzejewskiej?

Zobaczyłem znak zapytania, ogromny. Zastanawiałem się dlaczego. Do tej pory nie docierały do nas żadne niepokojące sygnały z urzędu marszałkowskiego. Byłem dwukrotnie na sejmikowej komisji kultury i za każdym razem wychodziłem z przekonaniem, że ta współpraca przebiega bardzo dobrze. Owszem, były punkty sporne – choćby zarobki pracowników teatru, skandalicznie niskie. Ale poza tym wszystko grało. Chwilę później, kiedy zdałem sobie sprawę, czym może grozić taka uchwała, pojawił się drugi duży znak zapytania – tym razem o nas, o naszą teatralną rodzinę w Legnicy. I poczułem od razu dziwny ścisk w żołądku, bo przypomniałem sobie monolog Rafała Cielucha, który w jednym z ostatnich naszych spektakli, "Fanny i Alexander" w reżyserii Łukasza Kosa, zagrał dyrektora teatru i mówił ze sceny o pięknym i kruchym świecie za grubymi teatralnymi murami. Robiąc ten spektakl z Łukaszem, wiedzieliśmy, jak dużo mówi on nie tylko o teatrze, ale też o nas, o naszym zespole. Nikt z nas jednak nie przypuszczał, jakiej aktualności może nabrać to zdanie o kruchości. Nagle poczułem, że ten świat może się skończyć. Bolesne odczucie, bo wydaje się, że na tak unikalne miejsce należy raczej chuchać i dmuchać, chronić, a nie niszczyć. Zresztą dostaliśmy dużo sygnałów z całego kraju, że to nie jest tylko nasze wewnętrzne myślenie, że podobnie sądzi całkiem sporo ludzi.

A kiedy próbowałeś odpowiedzieć na pytanie, dlaczego?

Oczywiście, ciężko uciec od myślenia, że wchodzi tu kwestia interesów politycznych, pytanie, czy na poziomie wojewódzkim, czy miejskim, bo mamy przecież dwóch organizatorów, czy może raczej na szczeblu centralnym. Ja jednak nie chcę myśleć w ten sposób, mieszanie polityki do życia teatralnego jest nie fair wobec teatru, obojętnie jaką sztukę by uprawiał. Upolitycznianie kultury to groźne zjawisko, które grozi tym, co mogliśmy obserwować w systemie słusznie minionym. A ja nie chciałbym wylądować znów w świecie, z jakiego śmiał się Bareja. I wydawało mi się, że nam, w Legnicy, to nie grozi, dzięki temu, że Jackowi udało się tu stworzyć coś, co jest ponad polityką, ponad podziałami, co potrafią docenić widzowie o różnych poglądach i wrażliwości. Między innymi dlatego widzę w Modrzejewskiej unikalną wartość, której nie wolno niszczyć.

Ale taka decyzja jest polityczna, niezależnie od tego, czy chcesz tu widzieć politykę, czy nie.

Tak, oczywiście. Ale tak naprawdę nie wiadomo, czym kierował się zarząd województwa. Słowa o transparentności przy konkursach na dyrektorów instytucji kultury brzmią średnio wiarygodnie w momencie, kiedy dyrektorzy Teatru Polskiego we Wrocławiu zostali mianowani bez konkursu, po długiej i nieszczęśliwej sadze z dyrektorem Morawskim. Nie chcę jednak niczego sugerować, nikogo oskarżać, posądzać o złą wolę. Może po prostu ktoś wykonał o dwa kroki za dużo i zrobił to za szybko, może o jeden z tych kroków uda się nam się cofnąć, odwołać tę nieodpowiedzialną, szkodliwą, nieprzemyślaną decyzję. Żyjemy w kraju straszliwie społecznie podzielonym, nie chcę więc używać argumentów, które podgrzałyby takie podziały, nawet jeśli miałyby się okazać prawdziwe. Z drugiej strony, rozumiem domysły, historia innych instytucji pokazuje, że trudno wskazać inne powody niż polityczne, ale takie teorie dziś tylko dolewają oliwy do ognia.

Skoro nie rozmawiamy o polityce, to o czym i jak mówić, żeby przekonać urzędników do zmiany decyzji? Tym bardziej że solą w oku może być dla nich właśnie polityczne zaangażowanie Jacka Głomba.

W kontekście teatru, który wypracował sobie artystyczną markę, trzeba mówić o jej wartości, a nie o tym, że dyrektor jest niewygodny. Owszem, dla wielu ludzi władzy może taki być, bo to jest bardzo charakterny człowiek, ale przecież zawsze taki był. Nie zaczął nagle mówić tego, co myśli, robił to zawsze, niezależnie od tego, jaka polityczna opcja sprawowała władzę. I przez 26 lat współpracował z przedstawicielami wszystkich opcji w tym kraju, a czepianie się jego działalności prywatnej, owszem, zaangażowanej politycznie, jest absurdalne, bo ona w żaden sposób nie przekłada się na teatr. Jeśli ktoś tego nie rozumie i będzie chciał z tego powodu zniszczyć teatr, musi sobie zdawać sprawę, że historia go rozliczy.

Urzędnicy mogą powiedzieć też: „OK, Jacek Głomb to dobry dyrektor, teatr pod jego ręką świetnie sobie radzi, ale nikt nie dostaje takiego stanowiska dożywotnio. Może pora na zmianę? Przecież nie jest powiedziane, że to będzie zmiana na gorsze”.

Przyznam, że często słucham kolegów z innych teatrów, którzy z rozgoryczeniem mówią o odwrotnych sytuacjach, kiedy dyrektor zostaje, a oni chcieliby rozpisania konkursu. Bo potrzebują zmiany, inspirującej pracy, sukcesów, a obecny szef im tego nie daje. U nas jest inaczej, bo Jacek nam to wszystko zapewnia. Zmiana nie jest potrzebna instytucji, która świetnie funkcjonuje pod względem artystycznym, bardzo dobrze finansowo, ma markę i wiernych widzów, i jest budowana przez wizję dyrektora. Na dzień dobry po takiej zmianie zapanowałby chaos – nowy dyrektor nie zna przecież teatru, projektów, w które scena jest zaangażowana, ludzi, którzy przy nich pracują. Poza tym na pewno byłby to człowiek z inną wizją artystyczną, więc nasz dotychczasowy repertuar znikałby z afisza. I to wszystko działoby się z naturalnych powodów – oto przychodzi inny człowiek, artysta albo menedżer z własnym pomysłem na zespół i repertuar, nie ulega więc wątpliwości, że to, z czym mamy do czynienia teraz, przestałoby istnieć. I nie wiadomo, czy to nowe byłoby lepsze, czy gorsze. Swoją drogą, ciężko zrozumieć, dlaczego szuka się lepszego, kiedy ma się dobre. Zwłaszcza że przykłady z innych teatrów pokazują, że ciężko podnieść jeszcze wyżej świetny teatr, zwykle w takich przypadkach ranga spada.

Gdyby tak miało się skończyć, okazałoby się, że Łukasz Kos wyreżyserował epitafium dla Modrzejewskiej.

Nie! Nawet nie chcę myśleć w ten sposób. Na samą myśl aż mnie w gardle ściska, łzy cisną się do oczu. Ten spektakl rzeczywiście jakoś gra z naszą sytuacją, z pandemią, okresem zamknięcia teatru i z konkursem, ale wydaje mi się, że po naszej stronie jest bardzo dużo argumentów trudnych do podważenia, które przemawiają za tym, żeby Jacek dalej prowadził tę instytucję według swojego pomysłu i wizji. Dziewięćdziesiąt procent pracowników teatru to są ludzie wybrani przez niego, w każdym pionie. Poświęcają tej pracy ogrom zaangażowania, każdy kocha to miejsce. Rozwalanie takiej instytucji to jeden z tych z grzechów, za które idzie się do piekła. Wierzę, że nasze argumenty mogą odwrócić ten proces. Tym bardziej że rzecznik marszałka w rozmowach z dziennikarzami wciąż podkreśla zawarte w uchwale słowo „zamiar”, liczymy więc na to, że zarząd skorzysta z tej furtki. To nie jest jeszcze podbramkowa sytuacja.

Przykład Teatru Polskiego we Wrocławiu pokazał, że do urzędników rzadko trafiają rozsądne argumenty, nawet te wypowiadane przez sporej rangi autorytety.

Wiem, ale wierzę w to, że przykład Teatru Polskiego nie jest nauką tylko dla środowiska, on jest też lekcją dla zarządu województwa, i to doskonale widać gołym okiem. Widać, jakie spektakle robił i robi obecnie Polski, gdzie, na jakie festiwale jeździły i dokąd jeżdżą obecnie, ile osób siedziało i ile siedzi na widowni. Mam nadzieję, że ludzie w zarządzie województwa, z marszałkiem na czele, również o tym myślą, kiedy przypominają sobie podjętą kilka lat temu decyzję. Gdybyśmy nie myśleli pozytywnie, szykowalibyśmy się na początek września przyszłego roku jak na moment, w którym część z nas musi zmienić pracę, postanowić, co dalej zrobić ze swoim życiem. Spora część z nas miewała i wciąż miewa propozycje z innych teatrów, ale zawsze wynik kalkulacji dawał przewagę Legnicy. Jestem jednak przekonany, że gdyby Jacka i jego wizji zabrakło, z Modrzejewskiej zniknęłoby parę aktorek i aktorów. Byłby to koniec pewnej epoki. Ale nie chcę myśleć w ten sposób, bo to podcina skrzydła. Mamy argumenty i pomysły na walkę, nastawiamy się na długą drogę, ale zdajemy sobie sprawę, że jeśli nie uruchomimy całego świata, nie będziemy mogli liczyć na nikogo z zewnątrz.

Jak chcecie walczyć o teatr?

Przede wszystkim wysłaliśmy list do dolnośląskiego marszałka. Zawarliśmy w nim stanowisko zespołu artystycznego, nasze, dosyć srogie podejście w stosunku do decyzji zarządu województwa. Te argumenty powtórzyliśmy w petycji, pod którą podpisało się półtora tysiąca osób, do których wciąż można dołączyć. Walczymy o kolejne podpisy, rozsyłamy petycję do znajomych – tyle robimy teraz, ale ponieważ nastawiamy się na długą walkę, nie chcemy wystrzelać się z pomysłów na dzień dobry. Przykład Polskiego nauczył nas, czego nie robić – nie wchodzić w konfliktowe sytuacje, nie zaogniać konfliktu między pracownikami teatru a zarządem, bo to nie służy nikomu, a już na pewno nie teatrowi. Chcemy rozmawiać, mamy nadzieję, że marszałek nam odpisze, jeśli nie, będziemy naciskać. W uchwale podjętej przez zarząd nie ma żadnej argumentacji, są jedynie dwa suche zdania. Co najdziwniejsze, w niektórych wypowiedziach rzecznika marszałka dla prasy powtarza się fraza, że zarząd nie ma zastrzeżeń do Jacka Głomba. Chcemy więc poznać intencje i powody, dla których ta decyzja została podjęta. Poza wszystkim, jesteśmy artystami, mamy więc możliwość nietypowych protestów, wdrożymy je, jeśli przyjdzie na to czas, choć mam nadzieję, że uda się problem rozwiązać, zanim to nastąpi.

Próbowaliście rozmawiać bezpośrednio z członkami zarządu?

Jeszcze nie. List wysłaliśmy we wtorek, tydzień temu. Dajemy marszałkowi czas na odpowiedź, jeśli jej nie będzie, pojawimy się na sejmiku województwa, bo chcemy usłyszeć argumenty za tą decyzją. Marka naszego teatru ma tak dużą wartość, że bez tłumaczenia się nie obejdzie.

Może być ciężko z tym tłumaczeniem, niewielu członków zarządu widuję w Modrzejewskiej, co oznacza, że podejmują decyzję w sprawie, na której niespecjalnie się znają.

Cóż, może jestem naiwny, ale wydaje mi się, że każda osoba na stanowisku, nawet jeśli nie chodzi regularnie do teatru, nie interesuje się mocno sztuką, w jakiś sposób doświadcza kultury. W Polsce jest sześćdziesiąt tysięcy artystów, w tym prawie sześć tysięcy czynnych aktorów, z czego dwa tysiące pracują na etatach. I teraz wyobraźmy sobie państwo, region, miasto bez instytucji kultury, teatrów, muzeów, bibliotek, filharmonii, kin, filmów w telewizji. Jak funkcjonowałoby społeczeństwo bez tej sfery? Wydaje mi się, że taki argument powinien trafić do osób, które zarządzają kulturą w regionie.

Być może decyzja o konkursie nieprzypadkowo zostaje podjęta właśnie teraz, po lockdownie, który dotknął między innymi teatry, sprawiając, że mnóstwo ludzi na kilka miesięcy nauczyło się bez nich żyć. A skoro tak, można spodziewać się, że społeczna reakcja na zmianę na stanowisku dyrektora Modrzejewskiej będzie miała mniejszą siłę niż wcześniej w przypadku Polskiego.

Nie wiem, czy urzędnicy kalkulują w ten sposób. Powinni jednak pamiętać, że teatr nie jest dla nich, jest dla ludzi, dla których mają znaczenie jego jakość i kształt, to, czy teatr jest dobry, czy zły, czy na scenie staje aktor wierzący w swój zawód i misję, czy nie. To jest szalenie istotne, bo żaden urząd nie jest właścicielem instytucji kultury, jest jej zarządcą w imieniu społeczeństwa. Trzeba o tym głośno krzyczeć, przypominać. Zarząd województwa nie ma swoich pieniędzy, to są pieniądze społeczeństwa, nasze. Tak samo jest z decyzjami – na stanowisku dyrektora powinien zasiadać ktoś, kto zapewni instytucji rozwój i artystyczną jakość, a nie ktoś, kto spodoba się urzędnikom. Dlatego przypominamy w petycji i w liście do marszałka, że Jacek Głomb jako wieloletni dyrektor teatru został zaproszony do zespołów eksperckich przy Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz przy Instytucie Teatralnym, żeby wypracować rozwiązania, które pomogą teatrom w całym kraju wyjść z kryzysu po pandemii. To wskazuje, że jego zdanie jest cenione.

A inna decyzja, ta o powołaniu na stanowisko dyrektora marszałkowskiego wydziału kultury Grzegorza Ćwiertniewicza, który do niedawna pisał o teatrze, daje nadzieję na pozytywne rozpatrzenie sporu?

Trudno powiedzieć, zobaczymy. Uchwała o zamiarze przeprowadzenia konkursu została niedawno ogłoszona, zobaczymy, w którym kierunku to pójdzie. Jeśli będzie niebezpieczny, podejmiemy dalsze kroki, będziemy rozmawiać z każdym, kto może mieć wpływ na zarząd i na marszałka. Nie zamierzamy siedzieć cicho i czekać, aż sprawa przyschnie, bo nie przyschnie. Czujemy poparcie społeczne.

A gdybyś mógł sam stanąć przed zarządem województwa, co byś powiedział jego członkom?

Ogarnijcie się!


Robert Gulaczyk – aktor Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy od 2009 roku, gdzie można go oglądać m.in. w spektaklach "Fanny i Aleksander" w reżyserii Łukasza Kosa i "Popiół i diament – zagadka nieśmiertelności" w reżyserii Marcina Libera. Absolwent wrocławskiej filii PWST (obecnie AST) w Krakowie (2006). Przedstawiciel Związku Zawodowego Aktorów Polskich w teatrze. Na dużym ekranie można go było oglądać w tytułowej roli w filmie "Twój Vincent" Doroty Kobieli i Hugh Welchmana. W kolejnej produkcji tego duetu, "Chłopach", zagra Antka Borynę.

(Magda Piekarska, "Rozwalenie teatru to grzech, za który idzie się do piekła", http://teatralny.pl, 16.09.2020)