Co zrobić z widowiskiem, które było nazwane wydarzeniem kiedyś, a dzisiaj, odtwarzane z zasobów VOD ujawnia jaskrawą plemienność, doraźność i kurczowe, maniakalne wręcz wczepienie się w swój czas? "III Furie" – dzieło przełomu 2010/2011. Dziecko swego czasu – ogląda się dzisiaj jak zapis tamtych lat, gdy pedagogika wstydu prowadzona przez światłe ośrodki polityczno-publicystyczne kulminowała i - niestety - Teatr im. H. Modrzejewskiej w Legnicy celował w jej wykonywaniu. Pisze Adam Kowalczyk.


Nie pisuje się recenzji rzeczy dawnych. Ani "Iliady", ani "Potopu". Są poza zasięgiem Zoila nie tylko dlatego, że stare. Są immunizowane przez okoliczności – ten cały sos własny, w jakim powstały i pływają od wieków (chyba, że dobiorą się do nich naukowcy od gender studies).

Sofokles albo Fredro, niechby i Bułhakow wciąż są na scenach, bo pokazują rzeczy wspólne. W tym sensie, że trafiają do odbiorcy. Mimo wszystko. I tym – co, i tym – jak. Ani inny czas, ani miejsce inne nie przeszkadza rozumieniu i/lub przeżyciu. Nawet tak szczególny teatr jak Cricot 2 dawał publiczności na całym świecie zaprojektowane przez Tadeusza Kantora emocje, dlatego że były oparte na wspólnym. Co zrobić z widowiskiem, które było nazwane wydarzeniem kiedyś, a dzisiaj, odtwarzane z zasobów VOD ujawnia jaskrawą plemienność, doraźność i kurczowe, maniakalne wręcz wczepienie się w swój czas?

"III Furie" – dzieło przełomu 2010/2011. Dziecko swego czasu – ogląda się dzisiaj jak zapis tamtych lat, gdy pedagogika wstydu prowadzona przez światłe ośrodki polityczno-publicystyczne kulminowała i, niestety – Teatr im. H. Modrzejewskiej w Legnicy – celował w jej wykonywaniu.

Edukował Polaków, owszem, ale tylko niektórych. Poprzez publiczne pomiatanie tymi, dla których ważne były kościół, patriotyzm, zasady i usiłował ośmieszyć ich samych oraz te właśnie ich wartości w oczach innych Polaków – tych skłonnych przyjąć jakieś zmodernizowane deklarowanie polskości. Tu mocno odbrzmiewa pewien historyk, któremu polskość z nienormalnością się kojarzyła.

Obejrzałem "III Furie" skuszony łatwością dostępu – z linku zamieszczonego w Akcie. Cóż. Że aktorzy legniccy są znakomici – wiadomo. Widać, że wtedy też byli. Scena Na Piekarach sprowadzona do scenograficznego minimum eksponowała głównie to świetne aktorstwo. Trochę to jednak jak zwiedzanie muzeum narzędzi tortur – świetna znajomość anatomii człowieka, znakomite rzemiosło wykonawców, doskonałe zrozumienie granic wytrzymałości ofiary, precyzyjna metodyka postępowania. Ale – cel jaki? Dwie refleksje (tak nazwałbym ten osad, który pozostaje po seansie).

Pierwsza – z parafrazy. Każdą hańbę można przekuć w dumę narodową. Można. Ironia jednak – za ironię. Każde udawanie formy można otytułować buńczucznym jakimś nazewniczym łamańcem. Na przykład: teatr totalny dla widzów odważnych i dojrzałych. Albo: szaleńczo groteskowa współczesna historia. Albo: przymierze teatru, performance i muzyki. Takie przekładańce są wciąż, zdaje się – dumą Modrzejewskiej). Tak też można.

Inaczej i, może ściślej: ile kulminacji wyzwalanych takimi ekstremami myśli, decybeli w manierze punk i pospolitości języka i myśli (też w manierze punk) może/powinien/musi pomieścić jeden spektakl? Takie nieustająco podnoszone i podtrzymywane napięcie, doskonale wyczuwalne także w relacji wideo, tratuje niemiłosiernie widza, który może/powinien/musi to znieść. Dezorientuje Rafał Cieluch (Apollo) w roli wodzireja tych zaduszek na wspak. Również język zmuszanej do – czy to ekspiacji czy auto da fé udręczonej matki Polki – jeśli na raz urąga i skamle, i ekstazy przechodzi.

I wszystko tak poza granicą dopuszczalności. I przyswajalności. Zadziwiające, że publiczność, co rejestruje zapis – klaszcze jak w cyrku, choć ze sceny wieje grozą.

Druga. Dotyczy odpuszczenia win. Jest, zdaje się, w logice, nie – koncepcji tego układu zdarzeń i postaci jakiś wyraźny brak równowagi, a co za tym idzie – i rzetelności w rozeznaniu sprawy polskości. Gdy mowa o win odpuszczaniu wydaje się, że powinno by powstać pytanie o to, czy duch Alkmeny odpuści potomkowi sprawcy swojej śmierci. Bo że sama za winną wyhodowania potwora-egzekutora zostanie uznana i odpuszczenia nie dostąpi – było jasne w tak właśnie skonstruowanej lekcji. Było jasne jak sam Apollo. Ale nie powstała taka kwestia.

W tym rachunku wystawianym polskości (wychowaniu w duchu, dla wartości, patriotyzmie – temu, co uosabia Alkmena), zauważyć trzeba, że jeśli już się targować o krzywdy, to pozycja: wina istnieje po obu stronach i że to nie Alkmena rozpoczęła zaciąganie długów. Odwoływanie Boga czy historii w planie ideowym spektaklu – cała ta furia i skowyt zupełnie poza stylem czy nawet zwrot płaszcza retro w planie akcji – jest tu daremnym, pustym gestem.

Nie wyrównuje rachunków, zadość nie czyni sprawiedliwości, sumienia nie koi, niczego nie zmienia. Niewytarowana ta waga, która ludzkie sprawy waży i martwych rozsądza, żywych jakoś jednać z nieżywymi usiłuje, a jeszcze sędzia – stronniczy i cierpień człowieka pojąć nie potrafi. I to jest nietrafiony strzał tego spektaklu i nietrafione założenie tej lekcji.

Z jednej strony bunt prostego Polaka. Powiedzmy – zwykłego człowieka. Z drugiej strony wywołane poprzez figury Alkmeny, Heraklesa, Zeusa, Apolla ludzkie zmaganie powzięte z antyku: człowiek i naznaczenie przez los albo boski gniew. Jeśli autorzy chcieli powiedzieć, że należy w trybie nagłym deheroizować Polaka i prowadzić go krótko twarzą przy ziemi, to jest to jakiś pomysł. Ale jeśli autorzy tej szkoły o losach Polaków chcą powiedzieć: Patrzcie, jacy jesteśmy, to jakoś wychodzi im: Patrzcie, jacy jesteście!

Czym nie zajmuje się teatr zajmujący się wszystkim w imię naprawiania świata? Naprawiania społeczeństwa, prawdy, historii i tych tam wszystkich innych ważnych spraw? Nie zajmuje się naprawianiem siebie samego. Kiedy idzie w służbę taką, jak ta z lat pierwszego życia "III Furii" (dorzynanie watahy, zimny Lech, polscy kaci z Jedwabnego – i tak dalej), to nie bardzo ma tytuł do stawania się głosem sumienia (ups!) – rozsądku, głosem jednania, głosem odkupienia, oczyszczenia. A wystawiane w nim takie widowiska są obrokiem dla swoich. Bo naprawianie czegokolwiek albo kogokolwiek tą drogą – to jakiś okrutny i nieludzki żart.

I, jeszcze raz: jeśli dzisiaj z okolic teatru, o ironio – słychać nawoływania o jedność, słychać jeremiadę nad rozbratem polskim i takie inne stylistycznie uładnione treści, to warto i – trzeba poszukać refleksji o tamtych czasach i tamtych działaniach, i tamtym językiem tamtego zdeprawowanego Apollina zapytać: było zaczynać? Było?

(Adam Kowalczyk, "Furia", http://www.gazetapiastowska.pl, 10.07.2020)