Wczoraj (10 października) TVP Kultura z krakowskiego Teatru STU transmitowała "Wielkie kazanie księdza Bernarda" Leszka Kołakowskiego. – Krakowski aktor stworzył wspaniałą kreację. Napisać Jerzy Trela jest teatrem – to chyba zbliżyć się do prawdy – ocenia w Dzienniku zachwycony Jacek Wakar. Już 30 października ten genialny monodram obejrzą także widzowie Teatru Modrzejewskiej w Legnicy. Bilety są już w sprzedaży,

Spektakl najlepiej definiuje istotę aktorstwa Jerzego Treli. Jest znakomita scenografia Jana Polewki - żelazny fotel żłobiony w wyrafinowane wzory i balustrady ambony. Z nich padną najbardziej ogniste fragmenty kazania dziwnego kaznodziei. Słychać muzykę. Pełną parą zabrzmi Psalm 120 "Za długo w Meszeku" z "Nieszporów Ludźmierskich" Jana Kantego Pawluśkiewicza. Idealny komentarz, a jednocześnie kontrapunkt dla wielkiej opowieści.

Szlachetna reżyseria Krzysztofa Jasińskiego sprowadza się do ukrycia się za ciałem, twarzą, głosem aktora. Do pozascenicznego partnerowania, pomocy w uruchamianiu w nim tych właśnie w danym momencie instrumentów, wytłumiania niepotrzebnych odgłosów z zewnątrz. I na wzajemnym zaufaniu, bowiem ktoś przypadkowy spektaklu takiego jak "Wielkie kazanie księdza Bernarda" i aktora takiego jak Jerzy Trela nie wyreżyserowałby.

To wszystko, a nawet poruszający tekst Leszka Kołakowskiego, staje niejako w służbie aktorowi. Układa się w jego ustach tak, jakby tylko dla niego był pisany. A Kołakowski nie wymarzyłby sobie lepszego medium dla swoich słów. Teatr prostoty absolutnej i największej pokory. Taki, co nie jest celem samym w sobie, bo od niego zaczyna się prawdziwa rozmowa. Stawianie pytań ostatecznych.

Jerzy Trela nie ma w sobie nic z gwiazdy. Jego monodram zaś, pierwszy w czterdziestoletniej karierze, nie ma w sobie niczego z popisu. W roli Bernarda Trela definiuje swoje aktorstwo i mówi wprost, o jaki rodzaj sztuki mu idzie. Znów powracają pytania ostateczne. Jest jednym z nas - tak przynajmniej może się wydawać. Kiedy wydaje się, że uwertura do teatralnego seansu trwa za długo, z widowni wchodzi ubrany w poszarzałą sutannę bohater. Zaczyna kazanie i zamknie w nim każdy odcień ludzkiej mowy. Rozpocznie wielką prowokację, by doprowadzić widzów do samopoznania. Oskarży świat, by pokazać, kto w nim pociąga za sznurki. Wyrzuci z siebie najstraszliwsze oskarżenie.

Literackie tropy najszybciej prowadzą chyba do Wielkiego Inkwizytora z "Braci Karamazow" i tych fragmentów powieści Dostojewskiego, gdy Iwanowi ukazuje się Diabeł. Bernard Treli prowadzi swoją mowę przez meandry moralności, aby na koniec dojść do makabrycznie przewrotnych rozwiązań. Służą one jednemu - wspieraniu zła, bo kiedy ono staje się faktem, odchodzą w dal wszelkie pokusy. Kołakowski i Trela akcentują to najmocniej, jak się da.

Bardziej inspirująca jest podróż metafizyczna. W tej perspektywie "Wielkie kazanie..." staje się opowieścią o Diable pisaną dużą literą, traktowaną serio. Trela wyrzuca z siebie potoki słów ze swadą zaprawionego w bojach trybuna, ale z prostotą wiejskiego mędrca. A stąd już tylko krok do momentu, kiedy sutanna pójdzie w kąt i stanie przed nami Diabeł.

Trela nie gra nowego Smierdiakowa. Jest jak Woland, który pociąga za sznurki, ale ma świadomość swej roli. Patrzy na świat z ironią, bo wie, że dawno zwycięży). Może autorzy przedstawienia myśleli o tym, by budzić widzów z odrętwienia, być może nawet im się to udaje. W roli Bernarda-Szatana Trela jest jednak kimś innej miary, kto tego typu nadzieje weźmie za mrzonki. Widzę na scenie mędrca, który słowami Kołakowskiego chce się dzielić wiedzą o teatrze i o świecie.

"Wielkie kazanie księdza Bernarda" to jeden z rzadkich w teatrze seansów, kiedy przywołane głosem, niską sylwetką i pobrużdżoną twarzą Jerzego Treli powracają w pamięci sceny, obrazy, olbrzymie fragmenty przedstawień. Widzę więc znowu zapisy telewizyjne wielkich spektakli Swinarskiego - "Dziadów" i "Wyzwolenia". Powraca przed oczy zadziorność Czepca z ostatniego "Wesela" Grzegorzewskiego w Teatrze Narodowym.

A przecież to nie wszystko. Jeszcze wspaniale partie w telewizyjnym teatrze Kazimierza Kutza - choćby oszalały Gurewicz z "Nocy Walpurgii" albo Komendant w "Do piachu". Wreszcie "Stalin" - rola tytułowa i spotkanie z Tadeuszem Łomnickim. Jeszcze opowieść Adolfa z "Dziadów - dwunastu improwizacji" Grzegorzewskiego. Zamykająca w sobie cierpienie jednego człowieka i całego narodu.

Jeszcze Samuel, ojciec rodu w "Sędziach" też u Grzegorzewskiego. I Prospero w "Morzu i zwierciadle", pierwszym ze scenicznych testamentów Jerzego Grzegorzewskiego. Dawno złamał swą czarodziejską pałeczkę, pożegnał się z ludźmi i ze światem. Czekał tylko na statek do Mediolanu, ale z przesiąkniętej smutkiem i goryczą wielkiej kreacji Treli wynikało niezbicie, że przed wielkim magiem tylko jedna podróż. Na drugą stronę, przez Styks.

Rola w "Wielkim kazaniu księdza Bernarda" nasycona jest tym samym duchem, podobnie intensywna, stwarzająca całe światy. Przywołuje mity, z którymi Jerzy Trela nierozerwalnie jest związany. Mit krakowskiego Starego Teatru sprzed lat, mit Narodowego pod wodzą Grzegorzewskiego. Wywołuje wzruszenie.

Kiedy Diabeł w szarym płaszczu i nienagannym garniturze schodzi ze sceny i ironicznie żegna się z publicznością, przychodzi do głowy inna myśl. Po co puste epitety? Napisać: Jerzy Trela jest teatrem - to chyba zbliżyć się do prawdy.

(Jacek Wakar, "Genialny monodram Treli", Dziennik 11.10.2006)