Ci, co zawsze lubili wiedzieć, co tam ostatnio nakręcono specjalnie dla ich wysublimowanych intelektów i gustów, masowo ściągnęli, by zobaczyć najnowsze propozycje filmowe. Dzięki temu, że przyszli, będą potem orientować się bardziej i reprezentować coś sobą w środowisku. Jakoś trzeba się przecież rozwijać, gromadzić tę wewnętrzną filmografię, która pozwoli zasłużyć na posłuch i szacunek. W comiesięcznym felietonie z cyklu "5000 znaków" pisze Magda Drab.


Kino. Pełna sala. Wreszcie jakiś porządny festiwal filmowy w przyjemnym tłoku. Wszyscy z entuzjazmem wracają do dawnego życia. Z zadowoleniem zaczynają nieśmiało do siebie przylegać, wymieniać się bakteriami o niewiadomej historii i pochodzeniu, chuchać na siebie, jeszcze przez maseczkę z hipsterskiej eco i conscious bawełny w enigmatyczny wzór, ale coraz śmielej. Jest już prawie jak za starych, dobrych czasów – fotel w fotel, łokieć przy łokciu. Nie jest to może chińskie metro, nikt nie dopycha nas w drzwiach, ale z pewnością można to nazwać spotkaniem, a nawet spędem.

Ci, co zawsze lubili wiedzieć, co tam ostatnio nakręcono specjalnie dla ich wysublimowanych intelektów i gustów, masowo ściągnęli, by zobaczyć najnowsze propozycje filmowe. Dzięki temu, że przyszli, będą potem orientować się bardziej i reprezentować coś sobą w środowisku. Jakoś trzeba się przecież rozwijać, gromadzić tę wewnętrzną filmografię, która pozwoli zasłużyć na posłuch i szacunek. Podekscytowani i wyposzczeni zerkają w stronę ekranu i innych obecnych na sali. To dopiero spotkanie. To dopiero fajna społeczność w fajnych ciuchach. Ale fajnie – myślę sobie. Miasto spotkań, rzeczywiście. Gdzieś tam w oddali majaczą wojny i topniejące lodowce, trochę psując humor, ale u nas jest teraz tak fajnie i normalnie jak gdyby nigdy nic.

Zaraz się zacznie. Ostatni widzowie jeszcze szukają wolnych foteli. Obsługa przegania kogoś ze schodów. Reżyser, który przyjechał na festiwal, zaprasza nas na seans słowami: „Enjoy your tears”. Chichoczemy – dowcipny jest. Tłumacz powtarza. W tłumaczeniu na polski jakoś się ten dowcip zatraca. Po angielsku jednak wszystko brzmi zabawniej i lepiej – myślę. Dobrze, że to jest taki fajny, międzynarodowy festiwal. Człowiek się czuje znowu jak Europejczyk, może sobie odświeżyć słówka, odmłodnieć przy tych hordach studentów. Dobrze, że się spotkaliśmy i że samoloty latają. Ale fajnie. I tak miło, że reżyser przyjechał, że po projekcji będzie jeszcze spotkanie. To się może doedukujemy, postymulujemy intelektualnie. Bardzo fajnie. Wszyscy z wielką przyjemnością taplamy się w tej fajności, w tym latte i czekoladkach zamiast popcornu.

Oglądamy "Vortex" Gaspara Noé. Bohaterowie to starsze małżeństwo – kobieta dotknięta przez demencję oraz mężczyzna cierpiący na chorobę serca. Zgodnie ze zdaniem, które pojawia się na początku projekcji, film dedykowany jest wszystkim, których mózg umrze szybciej niż serce. Jak zapowiada opis filmu, zbliżamy się do kresu życia bohaterów i kiedy on następuje, w ciemności rozlega się szloch. Ktoś właśnie zaczął cieszyć się swoimi łzami – jak zapowiadał reżyser. Te napływają jednak nadspodziewanie dużą falą. Rząd foteli zaczyna podrygiwać w spazmach powodowanych przez jakąś tajemniczą postać. Atak wzruszenia jest wielki i nieokiełznany. Pierwszy raz jestem świadkiem tak wielkich emocji na sali kinowej. Wreszcie rozświetlają się lampy i możemy dostrzec skąpaną we łzach dwudziestoparoletnią dziewczynę. Nie może się opanować. Próbuje płakać cicho, ale się dławi. Ludzie podają jej chusteczki. Ona przyjmuje je z nieśmiałym uśmiechem, ale po chwili płacze dalej.

Nie przestanie łkać, gdy salę kinową ogarnie poruszenie i część widzów uda się na kolejne seanse. Płacz dziewczyny nie ustanie także, gdy rozpocznie się spotkanie z reżyserem i będziemy omawiać motywacje artysty oraz formułę pracy nad filmem. Łkanie będzie towarzyszyć pytaniom od publiczności i tyradom tłumacza. Gaspar Noé podzieli się z nami osobistą historią o chorych na demencję babce i mamie, i zrobi to ze spokojem, jak przystało na osobę, która wypowiadała te zdania na każdym spotkaniu promującym film. Dziewczyna nie przestanie łkać, gdy będziemy wyliczać niewielką reprezentację filmów o podobnej tematyce i rozważać niezwykłą aktualność tematu w starzejącym się społeczeństwie europejskim. Wszyscy obecni będą rozważać ciekawy zabieg formalny i stymulować swoje mózgi z nadzieją, że zapewnią im tym samym długą żywotność, unikając smutnego losu, który spotkał bohaterkę filmu Gaspara Noé. Dziewczyna będzie jeszcze pochlipywać, gdy wszyscy zaczną opuszczać salę kinową. Ten spazm wzruszenia będzie trwał w sumie prawie godzinę.

Wracając z kina, myślę o niej. Jaką historię w sobie nosi, skoro film poruszył ją aż tak? Co spowodowało, że została doszczętnie rozmontowana emocjonalnie na takim fajnym festiwalu z latte i obcokrajowcami? Czasem zdarzają się takie książki czy historie adresowane specjalnie do nas w tym konkretnym momencie życia. Wydaje się wtedy, że rzeczywistość postanowiła nawiązać z nami jakiś dziwny dialog. Boskie pliki cookies, których działania nikt dotąd nie rozgryzł, wyśledziły nas lepiej niż analitycy Facebooka i wysłały materiał dedykowany tylko na ten moment życia. To są spotkania wyższego stopnia. Spotkania przez duże S. Takie jak to, które odbyła zapłakana dziewczyna na filmie dedykowanym ludziom, których mózg umrze szybciej niż serce.

(Magdalena Drab, "5000 znaków. Z dedykacją", Miesięcznik Teatr nr 10/2021)