Artystyczny wehikuł czasu, portal do kilkusetletniej przeszłości, zainstalowali w sercu Polkowic w sobotni wieczór 11 września twórcy "Kroniki zapomnianego miasta". Były wszystkie elementy dla zgrabnie skrojonego, barwnego widowiska plenerowego na setkę wykonawców i najmarniej czterokrotnie większą liczbę widzów. Była radość, brawa i finałowe tańce z przytupem. Nieukrywana była też satysfakcja, że się udało.

Pogoda była łaskawa. Nadciągający z Niemiec front burzowy jedynie postraszył. Wieczór był nadzwyczaj spokojny i bardzo ciepły. Już pół godziny przed rozpoczęciem przedstawienia na zbudowanej na polkowickim  Rynku amfiteatralnej widowni nie było wolnych (oprócz zarezerwowanych) miejsc na krzesełkach. Z każdą chwilą rosła liczba tych, którzy na stojąco domykali plac z obu stron widowni. Byli i tacy, którzy mieli szansę oglądać to, co się dzieje, z okien na poddaszach swoich mieszkań. Cztery kamery (dwie na podestach po bokach, jedna na kościelnej wieży i jedna z ręki) teatralnej ekipy Karola Budrewicza były gotowe do pracy i rejestracji wydarzenia.

- Dziękuję, że mogłem tworzyć teatr w mieście bez teatru - witał przybyłych Bogusław Godlewski, dyrektor Centrum Kultury w Polkowicach, które było producentem widowiska. Jego reżyser i szef legnickiego teatru Jacek Głomb dzielił się wrażeniami z kilkutygodniowej pracy nad spektaklem zauważając, że był to fajnie, mądrze i zabawnie spędzony czas. - Powstanie film pokazujący przebieg pracy nad spektaklem i fragmenty widowiska. Pokażemy go niedługo w polkowickim kinie - zapewniał.

Scenografka Małgorzata Bulanda zadbała, by od początku było jasne dokąd przeniesie nas wehikuł czasu. Polkowicki Rynek zamienił się w Polkwitzer Marktstraße. Kamieniczki zmieniły szyldy. Był zatem Hotel zu den Drei Mohren (Hotel u trzech Maurów), zapraszała Cafe Flora, obok był sklep z zabawkami, czyli Spielzeuge für Kinder, ale też niemiecki szewc i lekarz. Nie zabrakło salonu Hutmacherin (modystki) i sklepu ze słodyczami (Süßwaren). Jednak oko mi zbielało, gdy zobaczyłem samochody, które wkrótce miały ruszyć do akcji. To były lśniące cudeńka sprzed lat. Luksusowa limuzyna, czyli Chrysler New Yorker oraz nie mniej efektowna półciężarówka Chevrolet Apache 20.

Autorka scenariusza Katarzyna Knychalska zaczęła swoją opowieść w tuż powojennym i opuszczonym przez Niemców Heerwegen, bo tak w 1936 roku naziści zmienili nazwę Polkwitz. Pierwsi polscy przybysze, czyli siostry Kałach (Katarzyna Dworak i Ewa Galusińska) i niejaki Burdel (Mateusz Krzyk), zaczęli od drobnego szabru tego, czego Niemcy nie wywieźli, a Ruscy nie zrabowali. Pojawili się także kompletnie zagubieni i niepewni przyszłości w obcych murach przesiedleńcy ze Lwowa (Małgorzata Urbańska i Bogdan Grzeszczak). Poznaliśmy także tą, która pozostała, by opiekować się niemieckimi sierotami (Gabriela Fabian) oraz pierwszego polskiego gospodarza miasta (Paweł Wolak). I to właśnie oni, dzięki magii teatru, zmieniając kostiumy i postacie, zabrali nas w podróż do przeszłości miasta i jego dawnych mieszkańców.

Wielce pomocni byli w tej artystycznej podróży nadzwyczaj liczni polkowiccy miłośnicy teatru kilku pokoleń (także dzieci), którzy zagrali w widowisku pełnym muzyki (Jacek Hałas, także na żywo z akordeonem i lirą korbową), śpiewu i wokaliz (kilkudziesięcioosobowy Chór Cantabile), popisów tanecznych, ale też dymów, ognia, pojedynków strzeleckich i szermierczych, żałobnych pochodów, rowerowych akrobacji i śmigających aut. Było i o Towarzystwie Strzeleckim, któremu patronował cesarz Wilhelm II Hohenzollern, o oszukańczych grach w trzy kubki w Cafe Flora, pierwszych i budzących grozę projekcjach w miejscowym kinie, o wielkiej epidemii dżumy z 1680 roku, która spustoszyła miasto i po której św. Sebastian, do którego modlono się o łaskę, został patronem miasta, ale też o rowerowej pasji jednego z mieszkańców, smutnym końcu kariery hrabiny i tancerki baletowej oraz szaleństwie właścicielki stacji benzynowej, która nie bardzo komu miała nalewać do baku. Poważniej na tym tle wybrzmiała impresja na temat pogromu Żydów w nazistowskich Niemczech w trakcie tzw. nocy kryształowej z jesieni 1938 roku.

Wielu epizodom towarzyszyły filmowe projekcje. Oglądaliśmy m.in. fragment słynnego niemieckiego filmu z roku 1922 "Nosferatu - symfonia grozy", jednego z najważniejszych filmów niemieckiego ekspresjonizmu i jednego z pierwszych horrorów w historii kina, dokumentalne kadry z Hitlerem w roli głównej, ale też filmowe wspomnienie Stanisława Wyżykowskiego o starszym bracie Janie, odkrywcy złóż miedzi w rejonie Polkowic (co w spektaklu, jako opowieść o skarbie ukrytym pod ziemią, wieszczy wróżka), czemu towarzyszyły także archiwalne zdjęcia z głębienia pierwszych miedziowych szybów.

Hitem polkowickiego widowiska było brawurowe show muzyczno-perkusyjne, w którym rytmy wybijano zarówno na pojedynczych rowerach, ich kołach i szprychach, jak i na wymyślnym rowerowym zestawie perkusyjnym, czemu towarzyszyły rytmiczne brawa publiczności. Byliśmy zatem świadkami historii opowiedzianej lekko, z dużym przymrużeniem oka w balladowo-baśniowej tonacji. Oko puszczały też dzieci grające w spektaklu zerkając dyskretnie (lub mniej) w stronę obserwujących je z widowni rodziców.

Całość zwieńczyła taneczna fiesta z przytupem i udziałem wszystkich wykonawców i realizatorów widowiska, a także części widzów wyrwanych z krzesełek dla publiczności, którą w roli wodzireja poprowadził Jacek Hałas. Pond 30. osobowa grupa legnickich miłośników teatru, która wybrała się do Polkowic autobusem, wracała do Legnicy w świetnych nastrojach.

Grzegorz Żurawiński