Niewiele rzeczy w tym kraju ma szansę na jakikolwiek happy end. Ale on czasem się zdarza. Naprawdę. Happy end to czasem nic więcej niż stabilizacja, utrzymanie zdobytego przyczółku, nadzieja na kontynuację. Nie zawsze doceniamy takie zwycięstwa, bo oglądane z boku przypominają kompromis lub pat w szachach. Po wielomiesięcznej medialnej i proceduralnej walce o utrzymanie dyrekcji w Teatrze Modrzejewskiej Jacek Głomb wreszcie dostał potwierdzenie, że zostaje w Legnicy. Zarząd województwa dolnośląskiego powołał go na kolejną kadencję. W felietonowym Kołonotatniku pisze Łukasz Drewniak.

Marszałek Cezary Przybylski wskazywał wcześniej, że Głomb rządzi już 27 lat, że konkurs jest czymś naturalnym, że nie istnieją dyrekcje dożywotnie. I może zespół i środowisko mogliby spróbować innej konfiguracji personalnej, odświeżyć teatr. Na zespół i środowisko padł blady strach. Bo przecież nie robi się konkursów po to, by centrowego teatralnego liberała Głomba zastąpiła artystka radykalnie lewicowa i eksperymentatorka. Co to, to nie. Konkurs w realiach dolnośląskich robi się po to, żeby scenę spacyfikować, przebranżowić, przekazać swoim. Los Teatru Polskiego we Wrocławiu, również poddanego swego czasu kuracji artystycznej i ekonomicznej przez Urząd Marszałkowski, pozwalał snuć jak najczarniejsze scenariusze. Baliśmy się, że do Legnicy wejdzie jakiś nowy Cezary Morawski, zmieni się repertuar, rozpierzchną po Polsce aktorzy. Władze zarzekały się wprawdzie, że nikt Głombowi startować nie zabrania, ale mile widziane są także inne kandydatury. Konkursu nie dało się uniknąć.

Głomb schował dumę do kieszeni, przygotował nowy program, zebrał ponad setkę rekomendacji od ludzi kultury, poparcie dziewięćdziesięciu procent zespołu i wysłał zgłoszenie, potwierdził, że chce walczyć o teatr. Niemal wszyscy publicyści teatralni, nawet z prawej strony, wyrażali z nim swoją solidarność, tłumaczyli, że nie zmienia się dobrego dyrektora na nieznanego dyrektora, że operacje na wciąż żywym zespole zwykle źle się kończą. Głomb poszedł na spotkanie z komisją konkursową jako jedyny chętny. Solidarność środowiskowa sprawiła, że nie pojawił się żaden kontrkandydat, nawet stali bywalcy samorządowych i ministerialnych konkursów tym razem nie wyściubili nosa z domu. I to był najbardziej przedziwny, a jednocześnie chwalebny moment całej awantury o dyrekcję w Legnicy.

Rozumiem, że władza liczyła na podział środowiska, jak w przypadku Instytutu Teatralnego, że w grze pojawią się prywatne ambicje i inne wizje na legnicką scenę, że przeciwko Głombowi wystąpią młodzi twórcy spragnieni pracy i możliwości realizacji swoich wizji programowych i strukturalnych. Jeśli urzędnicy z Wrocławia pilnie śledzą teatralne debaty, mogli mieć takie nadzieje – że polscy artyści podzielą się w sprawie Głomba, że zażądają nowego otwarcia. Przypuszczam, że gdyby znalazł się taki lewicowy twórca, niezwiązany z PiS-em komisja konkursowa uklękłaby przed nim w znaczącej większości. Tymczasem nic takiego się nie stało. Przeciwnie, wszyscy stanęli po stronie Głomba, jakby nagle czymś potwornie nieetycznym było odebranie mu Legnicy. Jedność bywa czasem pięknym uczuciem. Argumenty trafiły do środowiska, każdy wybór kogoś innego niż Głomb w tych okolicznościach politycznych byłby ogromnym zagrożeniem dla instytucji. Cieszę się, że zrozumiała to także lewa strona polskiego teatru i Głomb nie doczekał się od niej żadnej krytyki. Milczenie lewicowych liderów także było znakiem, że to nie jest czas na nowy podział łupów. Że intencje marszałka są podejrzane, że nie tak się reformuje polski teatr. A już na pewno nie z pomocą tej władzy.

Głomb jako jedyny kandydat stanął przed komisją i otrzymał 8 z 9 głosów. Potem czekaliśmy na zatwierdzenie wyniku konkursu przez urząd. Jeszcze wszystko się mogło zdarzyć, można było przecież zignorować jego wynik, wprowadzić kandydata z kapelusza, zaserwować Głombowi w umowie warunki finansowe nie do zaakceptowania. Na szczęście i to zagrożenie minęło. Jacek Głomb będzie szefował Modrzejewskiej przez najbliższe pięć lat, czyli jak obliczyłem do 31 sierpnia 2026 roku. Kiedy skończy mu się i ta kadencja, Polska będzie najprawdopodobniej zupełnie innym krajem. Dwa możliwe scenariusze mówią albo o dotkniętym kryzysem ekonomicznym wychodzącym z trudem na prostą znów w pełni demokratycznym kraju, albo o półdyktaturze realizującej właśnie Polexit. W pierwszym przypadku kolejny konkurs jest jak najbardziej prawdopodobny, zwłaszcza że dorośnie pokolenie teatralne, które będzie wiedziało, czego chce od rzeczywistości i jak ją zmieniać z pomocą sztuki, i Głomb będzie się musiał z ich postulatami zmierzyć. Albo zawczasu wychować następcę. W drugim przypadku, tym z zamordystyczną łuną w tle, trzeba będzie znów Głomba bronić jak niepodległości.

Jaka więc płynie nauka moralna (przepraszam za sformułowanie) z legnickiej lekcji? Ano taka, że walczyć trzeba do końca w granicach prawa i mieć nadzieję, że nie wszystkie decyzje zapadają pod stołem, a nawet jeśli zapadają, to czasem jest tak, że stół się przewróci i pokaże, co jest pod nim albo czwarty do bridża się zbiesi. I jeszcze że warto w pewnych przypadkach granicznych mówić jako środowisko jednym głosem i nie robić nic, co mogłoby zaszkodzić polskiemu środowisku jako całości.

No i najważniejsza – zaprowadzanie sprawiedliwości w teatrze (każdej sprawiedliwości: ekonomicznej, personalnej, pokoleniowej, tożsamościowej, repertuarowej, produkcyjnej) będzie sensowne tylko wtedy, kiedy sprawiedliwość będzie obowiązywała we wszystkich sferach polityki i życia codziennego. Teatr jest jednak dopiero drugi w kolejce do królestwa sprawiedliwości. Pierwsze powinno być państwo. I na nim się chwilowo skupmy. A dobrzy ludzie w teatrze – powtarzam, tylko ci dobrzy – niech dalej robią swoją robotę.

(...)

Całość TUTAJ!

(Łukasz Drewniak, "K/303: Czekając na drugą Bitwę Warszawską", https://teatralny.pl, 25.08.2021)