Jeśli "Rzeź" metaforą być ma, jak mówi reżyser, powinniśmy ujrzeć figurę niejednoznaczną, niełatwą w spotkaniu. Tak nie jest. Scenariusz (gdyby można było go przeczytać) podaje kolejne odsłony po bożemu – jak postulowano w "Manifeście kontrrewolucyjnym". Przypomnijmy, że jego współautorem właśnie był autor "Rzezi" – Krzysztof Kopka. Premierowy spektakl wyreżyserowany na legnickiej scenie przez Jacka Głomba analizuje i recenzuje Adam Kowalczyk.


Nieprawda, jakoby w" Rzezi" na scenie legnickigo THM (Teatru im. Heleny Modrzejewskiej - @KT) nie pojawiła się krew. Była. Prawdziwa. Księżna – Małgorzaty Urbańskiej. W finałowej scenie zawładnęła akcją tylko na chwilę. Wyniosła, dumna, wspaniała. Ostatnia zeszła ze sceny. Ostatnie słowo do niej należało. To imię zamordowanej Cedrówny – Weronika. Mimo worów oberżniętych głów pańskich, wbrew śmierci i okrutnie męczonego ziemiaństwa ("rżnij wolno – to dobry pan!").

Często odnoszę wrażenie, że wokół legnickich premier inspirowane są – trudno dociec celu – dezinformacyjne mgły. To znaczy prokurowane są wypowiedzi, które następnie dezawuuje się w różnym stopniu podczas wywiadów, konferencji lub przedpremierowych pokazów dla mediów. W końcu podczas spektakli samych. Tak było w przypadku "5.0", "E-migranta", tak jest też w przypadku najnowszego widowiska, którym Jacek Głomb wraca do reżyserowania.

"To hymn na cześć metafory w teatrze" – powiedział reżyser. "Nie spadnie ani kropla krwi" – mówił – w odróżnieniu od "Cara Samozwańca". Prawda: tam krew spływała strumieniem po ścianie i rozlewała się kałużami po podłodze. W "Rzezi" zapowiadanej w afiszu czcionką czerwoną jak rany po ciosach siekiery – zupełnie miało jej nie być. Tak jakby tamte czerwone potoki w "Carze" nie były znakiem (czyli metaforą). A przecież były. Tak przynajmniej mi się myśli. I myśli mi się jeszcze, że może te wypowiedzi poprzedzające "Rzeź" były powodowane nieufnością wobec kompetencji odbiorców? Gdy reżyser uczulał za pośrednictwem mediów, jak wolno/trzeba patrzeć na spektakl, można było krępująco poczuć się prowadzonym za rękę.

W medialnych anonsach "Rzezi" na różne sposoby używane było pojęcie historii utożsamianej z prawdą o dawnych latach. Ta najprostsza – w wymiarze prywatnym – wyprowadzona została przez Jacka Głomba kilkakrotnie – z domowych opowieści. W jego rodzinnym Tarnowie – także mieście Małgorzaty Bulandy, scenograf tej inscenizacji – Jakub Szela był przywoływany jako strach na niegrzeczne dzieci. Krzysztof Kopka – twórca tekstu mówił zaś o "spektaklu historycznym, który może dawać wiele do myślenia". Jest w tej wypowiedzi dramaturga schowany Cycero, którego tłumaczy się najczęściej: "Historia jest nauczycielką życia" (pospolite zaś porzekadło głosi przeciwnie – że historia jeszcze nigdy nikogo niczego nie nauczyła).

Takie rozumienie historii pchnęłoby do postawienia pytania kolejnego – jeśli tak, to czy "Rzeź" ma mieć dydaktyczny charakter? Moralizatorski, belferski? I dalej, mocno w związku z tym: ku jakiemu odbiorcy jest więc "Rzeź" kierowana, gdy reżyser zapowiadał (ostrzegał?), że nie będzie to spektakl łatwy, lekki i przyjemny? Albo jeśli nie o profil odbiorcy, to może o funkcje spektaklu chodzi w tej przestrodze? Że się estetyczne z publicystycznym mocować będą? Chociaż w radiowym wywiadzie publicystyki reżyser się wypierał ("Nie robimy jednak doraźnego teatru publicystycznego, ale posłużymy się artystyczną metaforą").

Potem, bliżej premiery – przed prasowym pokazem słyszeliśmy o opowieści zanurzonej w historii, ale i o spektaklu będącym metaforycznym hymnem, bowiem realizacja ma odchodzić od dosłowności. Spektakl sam miał być raczej nie wstecz zwrócony, lecz dotyczyć polskiej aktualności – społecznego spękania, podziałów, wyalienowania, obraźliwych określeń (Janusze, wykształciuchy), wykluczeń.

Ale to już przecież słyszeliśmy. W 2017 roku Zabrze (Ogólnopolski Festiwal Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona") wyraziło uznanie za "Hymn narodowy" Przemysława Wojcieszka, któremu do realizacji użyczono Modrzejewskiej; jego zaletą miało być ukazanie w spektaklu lęków i obaw związanych z głębokimi podziałami politycznymi społeczeństwa polskiego. "Rzeź" podejmuje podobne obawy i troskę. Przemysław Wojcieszek urządził jednak publicystyczną jazdę bez trzymanki – z szyderą wobec oazowców, wulgarną dosłownością, napastliwymi wycieczkami pod adresem polityków PiS i waleniem na oślep w mohery i smoleńską sektę. Wtedy, przed "Hymnem…" czytaliśmy: "Dostanie się wszystkim. Zarówno i przede wszystkim tym, co rządzą, ale i tym, co przeciw nim dość bezradnie protestują. – Zależy mi jednak na tym, by widzowie dobrze się bawili, ale jednocześnie spojrzeli w lustro, a spektakl dawał do myślenia".

Jak można było się przekonać dostało się – nie wszystkim. W lustro powinni spojrzeć wyłącznie kaczyści urządzający w Polsce demokraturę, a myślenie podczas "Hymnu…" zostało sparaliżowane trywialnością. Dobrą zabawę pozostawmy bez komentarza. Takich więc deklaracji się nie sprawdza, bo po co? Ale rachuba na zaniki pamięci nie jest słuszna. Tamta troska o społeczne rozbicie wyrażana "Hymnem…" – to krokodyle łzy. Szkoda, że wystawiono wówczas na tej scenie taką siermiężną agitkę. To widać jeszcze wyraźniej teraz – po "Rzezi". Spektaklu, jak słyszeliśmy – z takich samych pobudek jak "Hymn…" stworzonego – i jakże innego.

Jeśli "Rzeź" metaforą być ma, jak mówi reżyser, powinniśmy ujrzeć figurę niejednoznaczną, niełatwą w spotkaniu. Tak nie jest. Scenariusz (gdyby można było go przeczytać) podaje kolejne odsłony po bożemu – jak postulowano w "Manifeście kontrrewolucyjnym". Przypomnijmy, że jego współautorem właśnie był autor "Rzezi" – Krzysztof Kopka. Żadne tam "kolaże obrazów, klisze, performansy. Mamy tu historię z początkiem, środkiem i końcem, posiadającą bohatera i uchwytny rozumowo sens".

Widowisko rozpoczynają deklamacje stron: chłopstwo (Urlopnik – Paweł Wolak) i państwo (Nikodem Cedro – Paweł Palcat) wygłaszają poglądy na urządzenie świata i naturę władzy. Eksponuje się tu nabrzmiały konflikt nierozwiązywalny. Tragiczny. Ten, wyraźnie umowny Prolog płynnie przechodzi w scenę pierwszą. I kolejne – nieubłaganie do strasznego końca.

Scena zawieszona czarnymi plandekami, pusta mroczna czeluść staje się uniwersalną przestrzenią tragedii, ktokolwiek prowadzi w niej dialog. Czy rezydenci dworu Cedrów, czy starosta Breinl (Grzegorz Wojdon) i jego znudzona prowincją żona (Aleksandra Listwan). To także wnętrze karczmy wypuszczonej w arendę Żydówkom (Ewa Galusińska – Sara, Magda Biegańska – Rachela) i siedziba pilzneńskiego Burmistrza. Apel do wyobraźni widza jest wyraźny. Z nieba ponad akcją stale zwisają worki na zwłoki – zapowiedź losu bohaterów.

Takich znaków czyniących metaforę – podnoszących akcję ponad konkret i historyczność jest więcej. W dialogu tarnowskiego Starosty Breinla z Szelą, w istocie udzieleniu mu pozwolenia, a raczej – rozkazu wzniecenia buntu, widzieliśmy, jak czysto i czytelnie metafora domknęła rozmowę. Starosta oddaje Szeli swój czerwony, pański but. Ten zaś wzuwa go, biorąc tym samym ochłap ze starościńskiej władzy. Nie do tańca ten but czerwony. Nie. Posłuży się nim Szela jak glejtem, piernaczem stawiającym go ponad prawem. Chamski zaś but Szeli położy ze wstrętem Breinl na swoim urzędowym fotelu.

W dywagacje, acz nie bez związku, wchodząc na chwilę, stwierdźmy, że butem też rzuci Weronika (Zuza Motorniuk) w Rafała (Mateusz Krzyk), inicjując scenę frywolnej na poły pogaduszki. Czworo butów, bo i na ręce, i na nogi ("To, co na samym dole było, do góry idzie" – poucza Szela dziedzica) – a więc karnawałowo, przywdzieje Lokaj Józef (Maciej Rabski) po wymordowaniu swoich państwa i splądrowaniu ich dworu. Podobnie zdejmowaniem i wkładaniem butów jako teatralnym znakiem posłużyła się Anna Augustynowicz w Learze, gdy wydziedziczona Kordelia oddała pantofle ojcu – królowi. Buty u Modrzejewskiej – ważna rzecz – ważny znak.

Zakomponowanie sceny (w przestrzennym rozumieniu słowa) w dialogu Szeli ze Starostą dało w efekcie coś, co przypomina pracę aparatu z dużą głębią ostrości. Starosta tuż przy rampie, rozparty w fotelu, Szela daleko, w głębi, pomniejszony dystansem i pochyleniem sylwetki w pokłonie. Biel kostiumu starosty z pierwszego planu oświetlona ostrym światłem mocno kontrastuje z czernią szelinej sukmany i takimże tłem. Przepaść między tymi dwoma układającymi się postaciami to otchłań kosmosu. Opozycje: bliski-daleki, czarny-biały, duży-mały, wyprostowany-skulony budują hierarchię, ustalają nieprzezwyciężony dystans. I obnażają perfidię Breinla. On nie brata się z parobkiem, choć udziela mu części swej władzy (but) – on się nim posługuje, wykorzystuje go. Za chwilę okładany przez dworaków obcasami Szela zapłaci tym swoim upokorzeniem za pozyskanie możliwości wzięcia odwetu i sycenia się satysfakcją dręczenia, upokarzania i mordowania.

Wszystko jest czytelne i bez podpowiadania i ostrzeżeń. Ale to przenośnie przygodne. Podręczne. Spektakl w całości metaforą być miał. Nie historią, nie publicystyką – a przenośnią. Metaforą. Czy szacowna nazwa artystycznej figury immunizuje widowisko? Wydaje się, że metafora jednak trzeszczy, gdy wsłuchać się uważnie w to, co i – jak mówią postacie.

W prologu Urlopnik przemawia, jak publicysta działu społecznego albo agitator pracujący w terenie nad socjalnym przewrotem (Lenin Uljanow Iljicz?). "Władza, która odbiera człowiekowi myśl, wolę i osobowość, jest władzą nad jego życiem i śmiercią" – co za składnia! "Dlatego uczynić z człowieka niewolnika jest tym samym, co zamordować go". I sylogizm. I Heraklita zna ("Nie wchodzi się dwa razy do tej samej wody"). Przebieraniec – wykształciuch po prostu! Prowokator.

Szela zaś prześmiewczo chwali Cedrę za przystępny język w ogłoszeniu chłopom powstania ("że tak obrazowo jaśnie pan z tą stodołą"). Do tego chłop w "Rzezi" ulepiony z wszystkich dostępnych wad: głupota, kłamstwo, chytrość, okrucieństwo, mściwość – i co tam jeszcze. Uosobieniem tego zła jest Gorgonicha (Katarzyna Dworak). Tak jak zgwałcona przez Posejdona Gorgona (!) Meduza stała się potworem, tak po stracie dziecka (winny tej śmierci Proboszcz pedofil (Bogdan Grzeszczak) – to modna ostatnio figura) Gorgonicha żyła z niewyleczalnym żalem do całego świata i żądzą niszczenia.

Ale i państwo niewiarygodne. Bo zszyte z resztek wzniosłości i piękna, które dawno już obśmiano i zwyobracano nie ku nauce, a na pośmiewisko. Co tu mamy? Słowackiego, Asnyka, "Pieśń konfederatów barskich", "Warszawiankę", pańską chłopomanię. W jednej scenie przywołuje się rycerski etos (przypinanie szarfy) i rycerza niegodne uciekanie przez kuchnię. Co za upadek! Podobnie tchórz Groński próbujący "Warszawianki" lub Szela nucący "Pieśń konfederatów". Świat na opak.

W takim ujęciu Tadeusz Soplica posługujący kmiotkom na swoim weselu wygląda jak figura z Mrożka. Niewiarygodne, bo choć znane są przypadki, że ziemianie (Zygmunt Krasiński) broni przeciw chłopom używać zakazywali, a i skutecznie potrafili się bronić, to scena osaczenia, zapadnięcia w letarg chocholemu tańcowi podobny po ucieczce naczelnika Wiernickiego (Jan Kowalewski) daje obraz kompletnej bezradności, naiwności i zupełnego oderwania od rzeczywistości szlachty szykującej się przecież do uwolnienia chłopstwa od poddaństwa, budowania nowego świata. Elementy więc zapowiadanej teatralnej przenośni wydają się wyostrzone niepotrzebnie. Czy dla silniejszego efektu? Historia en soi jest wymowna, straszna, a jej retusz zbędny.

Tej tendencji oszczędzono chyba tylko paniom z arystokracji. Tylko one rozumieją, co się dzieje i – co stać się nie musiało. Kraińska (Gabriela Fabian) dobrze rozpoznaje znaki rewolucji – porzucone pod drzwiami dworu porżnięte kosami psy. Zna też wartość pracy i pieniądza, gdy szacuje straty po rozgrabieniu gorzelni. Księżna po wszystkim wyrzuca starościńskiemu Sekretarzowi (Bartosz Bulanda) zaniechanie, które naczelnik Wiernicki przypłacił życiem. Rozumie też, że to wynik intryg Brainla, który uruchomił tę krwawą prowokację. Czy po to, aby wyrwać się z galicyjskiego błota za zasługi w spacyfikowaniu pańskich polskich fantazmatów? Taką motywację, trudno uwierzyć – podpowiada jego rozmowa z żoną z początku akcji.

Osobną jest rzeczą namysł nad imionami postaci "Rzezi". Weronika, Nikodem mają grecki rdzeń nike (νίκη) – zwycięstwo. Weronika: Ta, która zwycięża. Nikodem: Ten, który zwycięża dla ludu. Gdy poszukać głębiej, znajdziemy rodzeństwo Nike: boga siły Kratosa i boginii przemocy Bii – pary, która zniewoliła Prometeusza. Dobroczyńcę ludzkości. Przewrotne te imiona – ofiar galicyjskiej rabacji -niespodziewanie odsłaniają ukrytą (prawdziwą?) pańską naturę. Także nazwisko Cedrów wypożyczone z "Popiołów" Żeromskiego wnosi nieco. Wojaczka u boku Napoleona zabija wrażliwość w Krzysztofie – dawnym marzycielu. Obrazy gwałconej Saragossy nie wzbudzają w nim pacyfistycznych odruchów. Czy Cedrowie z "Rzezi" – ziemiaństwo polskie – noszą podobną skazę?

Szaleństwem byłoby wzywać artystę do uzasadniania metafory; jest jego prawem znajdować związki tam, gdzie inni ich nie widzą. Po swojemu je ustalać. W pospolitowaniu się (Weronika), pomiataniu ludźmi (Nikodem, Proboszcz), naiwnym udzielaniu niepotrzebnej i wzgardzonej pomocy (Krzysztof) jest ziemiaństwo w "Rzezi" sportretowane dogodnie dla zamiarów twórcy. Czy prawdziwie? I czy, za tym – metafora z połączenia znanego nieznane tworząca i nowe, tu, w "Rzezi" – odsłania coś, czego jeszcze nie znamy, czego dotąd nie wiedzieliśmy? Czy nie?

Zupełnie już na koniec pytanie zadać wolno też i takie – czy na metaforyczny charakter Rzezi badającej wykonywanie władzy, robienie odpowiedzialnej polityki i prowadzenie niebezpiecznych populistycznych gier mogła mieć wpływ biegnąca konkursowa procedura? Czy nie?

(Adam Kowalczyk, "Krew", http://www.gazetapiastowska.pl, 3.06.2021)