Instytucje kultury są zamknięte od wielu miesięcy. O tym, jak pandemia wpłynie na ich przyszłe funkcjonowanie, czy będzie pretekstem do zmian systemowych, a "powrót do normalności" nastapi.  Z profesorem Mirosławem Filiciakiem, kulturoznawcą i medioznawcą z Uniwersytetu SWPS rozmawia Kasper Kalinowski.


Kasper Kalinowski: Kryzys epidemiczny i jego konsekwencje się przeciągają, a same szczepienia trwają zaskakująco powoli. Nie bez powodu tegoroczna edycja programu Jutronauci nosi tytuł „Nowa normalność”. Czy straty, jakie poniosła kultura, są jeszcze do odrobienia?

Prof. Mirosław Filiciak: To oczywiście złożone i wielowymiarowe pytanie. Nie ma na nie jednej odpowiedzi, ale dla mnie jest jasne, że powrotu do normalności, powrotu do tego, co było wcześniej, raczej nie należy się spodziewać. Mamy tu kilka częściowo zazębiających się, ale trochę też odrębnych tematów. Z jednej strony to kłopoty instytucji i trudno powiedzieć, jak kina czy teatry i filharmonie będą wracać, bo to temat złożony. Nie wiemy przecież, na ile publiczność będzie spragniona powrotu, a na ile pozostaną pewne obawy. Myślę, że dobrym przykładem tutaj jest rynek filmowy. Wydaje się, że infrastruktura będzie osłabiona, ale też trudno stawiać mocne tezy, bo ostatnie miesiące to również czas gigantycznego wzrostu rynku VOD i platform streamingowych. Wydaje się, że takie platformy część tego rynku filmowego na siebie przejmą.

Jednak z drugiej strony ostatnie raporty na temat chociażby globalnych subskrypcji Netflixa wskazują, że następuje już pewne wysycenie. Może ludzie mają już dosyć siedzenia przed ekranami. Trudno tu o jakąś prostą prognozę. Z drugiej strony pandemia jest pod wieloma względami w wielu obszarach życia takim "urefleksyjniającym" momentem. Możemy sobie zadawać pytania nie tylko, "a co, jeśli...?", ale też, czego potrzebujemy i czy to jest zorganizowane w optymalny sposób. Nie zapominajmy, że dla sektora kultury, jak i dla wielu innych, ten pandemiczny rok to dramat. Nie tylko instytucjonalny, ale też dramat dotykający konkretnych ludzi. Na SWPS-ie działa Centrum Badań nad Gospodarką Kreatywną, które zrobiło badanie wśród artystów zawodowych. Wynika z niego, że spadek różnie rozkłada się pomiędzy odmiennymi sektorami kultury, ale średni spadek dochodów w pandemicznych miesiącach przekracza 50 proc. To też pytanie o to, czy osoby, które i tak na tym silnie sprekaryzowanym rynku funkcjonowały wcześniej, są w stanie pozwolić sobie na to, żeby dalej być artystami. Żeby wrócić do swojej aktywności zawodowej, nawet jeśli będzie do czego wracać w podobnych warunkach, jak wcześniej.

A może właśnie sama pandemia jest pretekstem do zmian, takich zmian ogólnych w dziedzinie tego, jak kultura funkcjonuje. Czasem kryzysy i wstrząsy wykorzystywane są do liberalizacji różnych obszarów rzeczywistości. Może pandemia jest do tego okazją, szansą na sprywatyzowanie kultury. Czy warto takie działania podjąć?

A to ciekawe, że pan postawił taki znak równości pomiędzy liberalizacją a prywatyzacją. Wydaje mi się, że w sferze kultury oczywiście wiele rzeczy można pozmieniać i wiele instytucji wymaga pewnego wietrzenia. Równocześnie myślę, że jeśli chodzi o kulturę w Polsce, to wiele przestrzeni, w których ona funkcjonuje wciąż nieźle, wynika raczej z tego, że po 1989 r. nie wszystko udało się sprywatyzować, a nie, że tego prywatnego mecenatu jest zbyt mało. I tutaj takim, myślę poręcznym rozróżnieniem, którego dostarczyła moja koleżanka z SWPS-u prof. Dorota Ilczuk, jest rozróżnienie na "wolny rynek" i "dziki rynek". I musimy pamiętać o tym, że rynek kultury, jeśli mówimy o artystach zawodowych, np. o muzykach, to rynek, który wymaga ogromnego nakład pracy liczonego w wielu latach życia.

Pytanie, czy chcemy tych ludzi skazywać później na jakąś taką bardzo brutalną, wolną, otwartą albo właśnie dziką konkurencję. Pamiętam badania, które były robione w ramach Wolnego Uniwersytetu Warszawy dotyczące losów zawodowych absolwentów malarstwa. Okazało się, że  czynnikiem, który w największym stopniu determinuje to, czy ktoś będzie próbował wejść na rynek sztuki, czy podejmie pracę w agencji reklamowej, jest to czy odziedziczył mieszkanie.

Z perspektywy równego dostępu i do praktykowania kultury pozostaje pytanie, czy jesteśmy gotowi na pełne otwarcie. Oczywiście w rozmowach w sferze publicznej mamy czasem takie irytujące głosy, kiedy np. bardzo popularni piosenkarze czy piosenkarki opowiadają o tym, jak skromne mają emerytury. I tutaj to jest coś, co może i chyba nawet powinno irytować, ale to są absolutne wyjątki. Cały rynek kilkudziesięciu tysięcy osób artystów zawodowych w Polsce to rynek, na którym raczej standardem jest to, że ludzie pracują na umowy zlecenia, a dostęp do ubezpieczenia zdrowotnego jest już jakąś atrakcją. To są raczej standardy sprzed 200 lat.

Obecnie samorządy, które finansują znaczną część aktywności kulturalnej w Polsce, mają mniej pieniędzy i muszą je dzielić inaczej, więc te warunki będą jeszcze trudniejsze. Zadajmy sobie pytanie, po co potrzebujemy kultury i jakie kwestie społeczne chcielibyśmy polityką kulturalną załatwiać. Zastanawiajmy się nad nowymi modelami, bo przecież w tej trudnej sytuacji wielu instytucjom kultury udało się zmobilizować funkcjonującą wokół siebie społeczność. Poprzez rozmaite zrzutki i akcje oddolne. To model związany z serwisami crowdfundingowymi i serwisem Patronite. Być może moglibyśmy rozmawiać i pewnie powinniśmy rozmawiać o stworzeniu nowych modeli finansowania, o modelach hybrydowych, ale nie traćmy z widzenia tego, że mówimy o całej branży, która jest bardzo specyficzna i w której mamy dzisiaj potężną dawkę darwinizmu społecznego. Ludzie muszą sobie radzić i to radzenie jest bardzo trudne.

W dzisiejszej Polsce ta rozmowa jest szalenie trudna. Państwo, rozumiane jako władza centralna, czyli ministerstwo finansujące niewielką część instytucji kultury, które na drodze konkursowej rozdysponowuje znaczną część środków na kulturę. Myślimy sobie o tym, że kultura jest wtedy potencjalnie niebezpiecznym narzędziem w rękach władzy. Mamy obecnie coraz więcej wątpliwości na ile to, co robi władza, ma nam służyć, a na ile ma nas, przynajmniej część z nas, w jakiś sposób modelować. Nawet gdyby miało funkcjonować więcej niż dzisiaj prywatnych instytucji kultury, to potrzeba generowania zysków też wpłynęłaby na ich repertuar. Pewnie byłoby to wolne od nacisków politycznych, ale to pewnie znaczyłoby, że teatry w polskich miastach wystawiają w zasadzie tylko farsy i różne zabawne rzeczy, na które pójdzie klasa średnia, którą to będzie bawiło i którą będzie stać na bilet. Wydaje mi się, że to też nie jest dobre rozwiązania.

Niektórzy eksperci, np. dr hab. Marcin Napiórkowski, są zdania, że teatry, filharmonie, te standardowe instytucje kultury należy wyburzyć, bo to są takie relikty elitarności sztuki, które podkreślają odrębność sztuki i kultury od życia. A kultura ma być doświadczeniem wspólnotowym, codziennym i masowym jak było przez większą część historii ludzkości. I jako że nie jesteśmy pewni obecnej sytuacji społeczno-politycznej, co jeśli państwo poszłoby krok dalej i zamknęło dotowane do tej pory instytucje, kina? Pojawią się środki w budżecie, oczywiście stosunkowo niewielkie, ale zawsze. Co się wtedy wydarzy? Czy byłyby jakieś plusy takiej sytuacji? Może zyskałaby kultura masowa?

Kultura popularna sobie radzi bez wsparcia odgórnego. I tutaj znów mamy pewnie dwie kwestie, które pewnie dobrze byłoby potraktować osobno. Z jednej strony pełna zgoda, że powinniśmy absolutnie zmniejszać taki rozziew, w którym wypadku część instytucji kultury w Polsce jest faktycznie ogromny. Istnieje pomnikowa kultura, która nie funkcjonuje realnie w obiegu społecznym. To wspólne, ale też już często archaiczne kody i symbole, do których się próbujemy odwołać. To coś, co nam się kojarzy z wizytami wycieczek szkolnych, które muszą coś czasami poczytać albo muszą czasami czegoś posłuchać, ale wiadomo, że są to rzeczy, których w innych sytuacjach właśnie uczniowie czy uczennice by nie zrobili.

W badaniach kultury przez ostatnie pół wieku myślenie o kulturze zmieniło się radykalnie. Opozycja, kultura wysoka, a kultura niska została już skrytykowana setki razy. Kultura to jest coś, co robimy w życiu codziennym. Bo gdybyśmy jednak trochę populistycznie pomyśleli o tym, że wartościowe jest, co robią i co lubią ludzie, oraz to, czego słuchają, to w takim razie TVP, promując disco polo, stanowi idealne zaadresowanie tej potrzeby. Ja oczywiście nie mam nic przeciwko disco polo w telewizji, ale pewnie nie chciałbym, żeby to była całość tej oferty kulturalnej. Oczywiście tutaj wchodzimy na grząski grunt pewnej przemocy symbolicznej, bo znów nie chodzi o to, żeby elity wymyśliły sobie to, co jest warte oglądania, słuchania. Przy ogromnej różnorodności kanałów dostępu do treści, jakie mamy w dzisiejszym świecie, trudno powrócić do czasów, niekiedy złośliwie nazywanych PRL-owskimi. Czasów, w których gustem Polek i Polaków w dużej mierze zarządzali nie tylko, jak to dzisiaj czasami władza nam opowiada politycy, ale też krytycy. Czasami żartobliwie mówi się o krytykach w brzydkich swetrach. Do tych czasów pewnie powrotu nie ma. Wydaje mi się, że rozwalenie ładu instytucjonalnego nie jest tutaj rozwiązaniem. Jednak taka mocna myśl prof. Napiórkowskiego z wyburzeniem filharmonii, ona jako taki prowokacyjny koncept ma głęboki sens.

W Holandii kilka lat temu były dyskusje wokół tego, czy przy budowaniu nowych muzeów koniecznie muszą być budynki, które są kosztowne. Czy nie moglibyśmy zastanawiać się nad tym, żeby kolekcje były udostępniane w internecie i przekierować te same środki - żeby było jasne, bo nie chodziło tylko o taką oszczędność, że nie wybudujemy budynku - i przeznaczyć je na coś zupełnie innego. Chodziło o to, że możemy przeznaczyć te środki na prace kuratorskie, na procesy związane z samymi zbiorami. Myślę, że takiej dyskusji byśmy potrzebowali. Jaki powinien być kształt ładu kulturalnego, który właśnie w obiegu instytucjonalnym siłą rzeczy jest trochę oddzielony od codziennego doświadczenia i co moglibyśmy robić, żeby te przestrzenie do siebie zbliżać? Również te treści, które nie zawsze są popularne, ale często są czymś, co jest jakimś czujnikiem wyłapującym nowe trendy, bo sztuka też pełni taką funkcję, albo pobudza do dyskusji także politycznych.

Dość elitarny teatr ma w Polsce ogromną historię stymulowania gwałtownych dyskusji politycznych. Od „Dziadów” do „Klątwy". Zastanawiajmy się, jak przeorganizować te instytucje, jak sprawić, żeby to, czym one się zajmują, nie było skarbcami, do których można czasami zajrzeć i się zachwycić, bo trzeba się zachwycać. Jak szukać punktów stycznych z tym, co robimy na co dzień, a tym, co znajdziemy w zbiorach albo w repertuarze. Myślę, że to jest jak najbardziej możliwe.

Z przywoływanych badań wynika, że te krótkoterminowe konsekwencje wycofania się państwa z obszarów kultury byłyby zdecydowanie negatywne. Chociaż długoterminowych raczej nie jesteśmy w stanie dokładnie przewidzieć, to tutaj chyba by bardziej przeważały minusy. Zwłaszcza jeśli chodzi o sytuację samych artystów.

Tak, i oczywiście możemy popatrzeć na kraje, które mają zupełnie inną historię mecenatu prywatnego. To jak wygląda polityka kulturalna w krajach takich jak Stany Zjednoczone. W Europie najbardziej "amerykańska" jest pod tym względem Wielka Brytania. Uważam, że powinniśmy stymulować elity do mecenatu i myśleć o modelach hybrydowych, jak wspominałem o serwisach crowdfundingowych. Takim przykładem, chociaż oczywiście problem z takimi przykładami, jest zawsze taki, że tych przykładów jest kilka w skali globalnej i je się przywołuje bardzo regularnie, jest np. historia sprzed kilku lat - hiszpańskiego serwisu Goteo.

To serwis crowdfundingowy, poświęcony inicjatywom kulturalnym i artystycznym. Goteo, które działa na terenie całej Hiszpanii, miało podpisaną umowę z Krajem Basków, w ramach której do każdego euro zebranego oddolnie władza centralna dokładała drugie euro na inicjatywy kulturalne. Myślę, że to jest fajny przykład poszukiwania jakiegoś balansu pomiędzy myśleniem czasami oczywiście odklejonych od realiów elit, które chcą dotykać jakiegoś problemu - szukamy styku z tym co jest popularne i bierzemy pod uwagę w polityce kulturalnej. Bałbym się skrajnie wolnorynkowego, dzikiego populizmu, który powiedziałby, że wartościowe jest tylko, to co się obroni. Przecież w ramach umowy społecznej dotujemy bardzo wiele obszarów naszego życia. Myślę, że kultura jest też takim obszarem, w którym powinniśmy dbać z jednej strony o te kreatywne osoby, które coś dla nas tworzą. To nie zawsze muszą być rzeczy, które od razu w momencie stwarzania zyskują popularność. Wyobrażam sobie, nawet wiem, że są rzeczy, które mogą być ważne, a nie są łatwe do sprzedawana. I myślmy także o kulturze w kategoriach dostępności, bo oczywiście ten podział na kulturę wysoką i kulturę niską, dziś już szczęśliwie retro, to jest podział oparty m.in. na kategorii dystansu. To znaczy, z jednej strony chodzi o to, że osoba niewykształcona, z niskim kapitałem kulturowym, kiedy idzie do galerii sztuki nowoczesnej, a nie dość, że musi znaleźć czas i mieć na to ochotę, dostać się do tego budynku, kupić bilet, to jeszcze musi mieć kompetencje, żeby z powodu tego, co zobaczy na ścianie nie czuć onieśmielenia. Żeby nie otrzymać komunikatu: jesteś głupi, nie rozumiesz, dlaczego to jest ważne i dlaczego się nad tym zastanawiamy.

Zastanówmy się nad przebudową całego systemu edukacyjnego, nad tym, jak takie dystans znosić w inny sposób, nie przez tak literalnie rozumiane burzenie tych instytucji. Bo w świecie, w którym  społeczeństwo mamy radykalnie poszatkowane z wielu różnych względów, ale też sam sposób w jaki się ze sobą komunikujemy sprawił, że społeczeństwo rozpadło na bardzo wiele grup, które widzą się wzajemnie w stopniu umiarkowanym. I sama kultura również została poszatkowana. Powinniśmy, to jest koncepcja, którą od lat lansuje prof. Marek Krajewski, myśleć o kulturze, jako o takim społecznym kleju, czymś co sprawi, że będziemy siebie nawzajem widzieć. Również poprzez kulturę możemy oczywiście przepracować nadchodzące problemy.

Jesteśmy teraz w takiej sytuacji politycznej i mówię tutaj o skali makro, nie o tym, kto dzisiaj rządzi w Polsce. Chociażby ze względu na katastrofę ekologiczną żyjemy w świecie, w którym musimy, jako różne społeczeństwa zgodzić się na pewien zbiorowy wysiłek. Musimy się zgodzić, co do pewnych wyrzeczeń, bo wiadomo, że inaczej się nie da, że ten świat sprzed pandemii, ale też ten świat wypieranej katastrofy klimatycznej nie może dalej trwać. To świat, który za chwilę się skończy. I trudno mi jest sobie wyobrazić, żeby bez takich narzędzi, których dostarcza nam kultura, dzięki, którym możemy się porozumiewać za pośrednictwem różnych mediów mogli osiągnąć społeczny konsensus. Wydaje mi się, że to jest nie do zrobienia.

Chciałbym zapytać nieco paradoksalnie. Czy mimo wielu wad, odcięcie artystów od systemowego wsparcia miałoby może jakieś zalety? Może w takiej nowej sytuacji twórcy wypracowaliby sobie jakieś odmienne warunki do tworzenia i kultura mogłaby się wtedy stać rzeczywiście częścią codzienności?

To ponownie jest jednak rozmowa polityczna, ale wydaje mi się, że tutaj mamy cały czas dwa porządki. To zależy, jak sobie zdefiniujemy kulturę. A kultura jest oczywiście częścią codzienności. Nie wiem czy instytucje nam tę część w jakiś sposób wydzierają. Mam wrażenie, że w najnowszej historii Polski  mieliśmy np. takie pomysły dotyczące chociażby PGR-ów. To dosyć ostre i brutalne porównanie, ale jednak rodzi się we mnie taki wewnętrzny sprzeciw wobec odcinaniu od jakiegokolwiek finansowania znacznej grupy społecznej, która wydaje mi się, że jest w ogromnej części  nam wszystkim bardzo potrzebna.

I czekanie czy oni sobie poradzą. Bo być może sobie poradzą, ale pytanie, czy to nie jest marnowanie pewnego kapitału? I oczywiście to nie jest też tak, że ta przestrzeń, to wsparcie państwa, to jest tylko wyłącznie wsparcie, które się może wyrażać za pośrednictwem transferów finansowych. Mamy inną,  ogromną przestrzeń do regulacji, jak wspominałem wcześniej. Mamy trochę platform internetowych, które dają jakieś alternatywne źródła dochodów wielu twórczyniom i twórcom, ale po pierwsze, pamiętajmy, że jeśli chodzi też o dostęp, to internet nie jest w stu procentach inkluzywny. To nie jest też tak, że jak wszystko wrzucimy do internetu, to wszystkie Polki i wszyscy Polacy będą z tego korzystać, bo to wymaga jednak też pewnych kompetencji kulturowych i cyfrowych.

A z drugiej strony też pamiętajmy o tym, że w internecie, który kiedyś miał być tą zdecentralizowaną inkluzywną przestrzenią, a stał się przestrzenią bardzo silnie scentralizowaną i  wręcz zmonopolizowaną, same warunki rozliczeń, które twórcom oferują platformy streamingowe, bardzo często są dosyć okrutne. One skazują nas znowu na taką kulturę hitów, na kulturę, w której radzą sobie tylko ci twórcy, którzy trafiają bardzo, bardzo, bardzo szeroko. A myślę, że fajnie byłoby funkcjonować jednak w przestrzeni, w której też mogą funkcjonować i rozkwitać różne nisze i w której jest przestrzeń zarówno na sztukę krytyczną, i mówiąc najszerzej, także na to, co niepopularne.

* Prof. SWPS Mirosław Filiciak jest kulturoznawcą oraz medioznawcą. Zajmuje się m.in. kulturą współczesną, wpływem mediów cyfrowych na uczestnictwo w kulturze, problematyką internetu i nieformalnym obiegiem treści. Współpracował z wieloma instytucjami kultury i organizacjami pozarządowymi. Autor książek: „Wirtualny plac zabaw. Gry sieciowe i przemiany kultury współczesnej” (2006), „Media, wersja beta” (2014) oraz wspólnie z Alkiem Tarkowskim „Dwa zero. Alfabet nowej kultury i inne teksty” (2015).

(Kasper Kalinowski, "Jak pandemia zmieni instytucje kultury? Czy do nich powrócimy?", https://wyborcza.pl, 10.05.2021)