Krzysztof Ogłoza jest człowiekiem, który doścignął swoje marzenia. Z Chojnowa, przez Legnicę, na deski najznakomitszych warszawskich scen. Gra w spektaklach wybitnych współczesnych reżyserów, regularnie upomina się o niego także film. Do tego kończy doktorat i z pasją oddaje się edukowaniu przyszłych aktorów. Człowiek instytucja, self-made man z Chojnowa w rozmowie z Miłoszem Kołodziejem.


Miłosz Kołodziej: Chciałem Cię zapytać, jak radzi sobie aktor w czasie pandemii, bo to czas dla Twojej branży, jak dla wielu innych, wybitnie niesprzyjający. Jednak Ciebie nie można już klasyfikować wyłącznie jako aktora. Od wielu lat jesteś wykładowcą akademickim, za chwilę obronisz doktorat, reżyserujesz. Opowiedz, kim jest dzisiaj Krzysztof Ogłoza?

Krzysztof Ogłoza: Pandemia koronawirusa praktycznie z dnia na dzień zmieniła funkcjonowanie instytucji kultury w Polsce. Odwołane spektakle, koncerty, premiery kinowe boleśnie dotknęły naszą branżę. Postanowiłem się nie poddawać i wyznaczyć sobie różne, mniejsze lub większe cele, które pomogłyby mi funkcjonować w nowej sytuacji. Po ponad 2-miesięcznym lockdownie dostałem propozycję reżyserii czytania performatywnego online tekstu "Bóg, Honor, Ojczyzna" Ibrahima Amira. To było super doświadczenie. Nigdy wcześniej nie reżyserowałem czytania, a już na pewno nie w sieci. Zadałem sobie pytanie - czym jest ta formuła i jak można ją ugryźć. Chciałem poeksperymentować. Zebrałem ekipę i rzuciłem się w robotę. To pozwoliło przetrwać trudny początek pandemii. Miałem też trochę szczęścia, bo "Wiśniowy sad" z Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, w którym zagrałem gościnnie Łopachina, znalazł się wśród spektakli wytypowanych do Programu TEATR POLSKA 2020. To bardzo potrzebny projekt Instytutu Teatralnego, którego zamiarem jest ułatwienie dostępu do najciekawszych polskich spektakli w miejscach, w których nie działa teatr instytucjonalny. Jeździliśmy z przedstawieniem do małych miejscowości i graliśmy Czechowa w różnych domach kultury. Potem spotykaliśmy się z widzami, rozmawialiśmy… To było nowe doświadczenie, spotkania z nową widownią, nowym odbiorcą. Od kilku miesięcy siedzę też nad angielskim. Codziennie co najmniej 3 godziny. Zaparłem się i to przynosi efekty. Mam wrażenie, że te pół roku regularnego kontaktu z językiem przyniosły mi więcej, niż lata nauki w szkole (śmiech). Daje mi to „powera”, odciąga od trudnych myśli, co nie znaczy, że nie myślę, co będzie dalej. Nie chcę narzekać, ale sytuacja kultury i artysty w Polsce jest fatalna. Pandemia tylko to wydobyła. Nie mamy żadnych zabezpieczeń, praw, gwarancji, nikt się z nami nie liczy. Jesteśmy pozostawieni sami sobie. Często bez pracy i środków do życia. Nasze środowisko to nie tylko celebryci i wybitni artyści, nie tylko artyści na etatach. Sam od 2 lat jestem freelancerem i wiem, co znaczy wolny zawód. „Jednak Ciebie nie można już klasyfikować wyłącznie jako aktora”- kiedyś potraktowałbym to sformułowanie bardzo pejoratywnie. Uznałbym, że nie wyszło mi w zawodzie (śmiech). Mówię serio. Sam kiedyś tak uważałem... Świat jednak zmienia się bardzo dynamicznie, a ja mam potrzebę wychodzić mu naprzeciw, dlatego, zmieniłem sposób myślenia, przestałem się bać . Wolę tę szerszą perspektywę. Muszę, poszukiwać tak jak muszę oddychać, to permanentna cecha mojej osobowości. Czasami jest to bardzo uciążliwe, ale nie potrafię inaczej. Aktorstwo cały czas mnie pociąga, ale też czegoś mi w nim brakuje. Reżyser ma większą suwerenność. Jest niezależny. Pedagog też. Lubię to poczucie odpowiedzialności, zawsze tak miałem.

Grasz w teatrze, regularnie upomina się o Ciebie film, pojawiasz się w produkcjach (serialach) telewizyjnych. Który z tych światów szczególnie Cię pochłonął?

Teatr mnie pochłonął. Zdecydowanie teatr. Zaraz po szkole, a było to w 2003 roku, dostałem etat w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, którego dyrektorem był Piotr Cieślak. Dzięki niemu razem z kolegami z roku: Anią Dereszowską, Dominiką Kluźniak, Marcinem Bosakiem, Michałem Pielą i Maćkiem Makowskim zaczęliśmy pracę nad "Obsługiwałem angielskiego króla" Hrabala w jego reżyserii. Piotr Cieślak powierzył mi wtedy duże zadanie, zaraz po tej premierze obsadził mnie ponownie w głównej roli w "Pamiętniku Stefana Czarneckiego" Gombrowicza. Rzucił mnie od razu na głęboką wodę i bardzo mu jestem za to wdzięczny. Bo od tamtego momentu do dzisiaj pracuję w teatrze bez przerwy. To był podarowany czas. Trafiłem do wymarzonego zespołu, który tworzyli wspaniali ludzie - mnóstwo wyrazistych osobowości, aktorów pełnych pasji. Teatr nie był wyłącznie miejscem pracy. Nie mogłem się temu oprzeć. Bycie tam było jak narkotyk. To był też czas dużych przedstawień: "Wymazywanie" Lupy, "Poskromienie złośnicy", Warlikowskiego czy "Kobieta z morza" Wilsona. Te spektakle kształtowały mnie jako młodego aktora, wytyczały kierunki poszukiwań. Dyrekcja Piotra Cieślaka i później Pawła Miśkiewicza to taka moja "bildungsroman".

Chęć bycia aktorem, albo może, mocne postanowienie, że nim zostaniesz, to czas podstawówki w Chojnowie, czy już liceum w Legnicy?

Czasami wydaję mi się, że to było już w okresie prenatalnym (śmiech). Zawsze wiedziałem, że będę aktorem.

Jak wyglądał ten proces, od marzeń do upragnionej rzeczywistości? Co odgrywało w czasach Twojej nauki główną rolę, jacy ludzie sprawiali, że utwierdzałeś się w przekonaniu, że aktorstwo to Twój świat i uda Ci się w nim urządzić?

Rzecz w tym, że znalazłem się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Kiedy kończyłem SP. nr 4 w Chojnowie w I LO im. Tadeusza Kościuszki, w Legnicy powstała autorska klasa teatralna. Tam mogłem rozwijać swoje zainteresowania. Miałem realny kontakt z teatrem. Poznałem: Zbigniewa Walerysia, Jacka Głomba czy Tomka Sobczaka, którzy w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy prowadzili z nami zajęcia w ramach licealnego programu nauczania i pokazywali nam teatr od kuchni. Dzięki Tomaszowi Dziurzyńskiemu i Karolowi Smużniakowi, moim nauczycielom poszedłem o krok dalej. Systematycznie jeździliśmy do teatru i oglądaliśmy przedstawienia. Z upodobaniem odkrywałem spektakle: Jarockiego, Lupy, Grzegorzewskiego, Kantora, Grotowskiego, prace i metody teatru Gardzienice, teatru Wierszalin, czy pantomimy Henryka Tomaszewskiego… Bezpośredni kontakt z taką twórczością tylko rozbudzał moją wyobraźnię i podsycał marzenia. Nie bez znaczenia był też fakt, że w tamtym czasie sam udzielałem się artystycznie i otrzymywałem dużo aplauzu. Zdobywałem nagrody na licznych konkursach i czułem się bardzo doceniony. Dobry feedback ma ogromne znaczenie. Utwierdzało to przekonanie, że moje działania mają sens. Nie zapomnę nigdy naszego programu studniówkowego, który rozpoczęliśmy od wniesienia trumny i taczki z ziemią, żeby pochować nasze szkolne atrybuty. Zdarzenie rodem z "Umarłej klasy" Tadeusza Kantora. To był naprawdę mocny, bezczelny gest. Mogliśmy sobie na niego pozwolić i nikt nas za to nie karcił. A później jeszcze olbrzymie znaczenie miało doświadczenie zdobyte w L'art studio, prywatnej szkole aktorskiej w Krakowie, do której wyjechałem po pierwszych nieudanych egzaminach do szkoły. Moi pedagodzy: Leszek Zdybał, Beata Fudalej, Marcin Kuźmiński, Gena Wydrych, Roman Gancarczyk, już bardziej profesjonalnie pomogli mi w dążeniu do celu, który osiągnąłem, dostając się do Akademii Teatralnej w Warszawie.

Grywasz u uznanych reżyserów teatralnych w docenianych sztukach, masz w CV bardzo ciekawe role filmowe. Powiedz, które projekty, są dla Ciebie najbardziej istotne, które pozwalały Ci pójść do przodu w tym zawodzie, wyzwalały energię?

Znasz takie równanie?. 1+1=3. Matematyka nigdy nie była moją mocną strona, ale ten przykład zapamiętałem (śmiech). To jest prosty opis efektu synergii. Oznacza to, że jeśli połączymy sposób myślenia dwóch osób, ich wiedzę, doświadczenia, metody pracy otrzymamy dużo lepszy efekt, niż gdyby jedna osoba pracowała sama. Wszystkie istotne dla mnie projekty miały tę wspólną cechę. Opierały się na kreatywności, której podstawą było wspólne działanie. Konfrontacja wyzwala energię. Tak postrzegam m.in. pracę nad filmem "Ki" Leszka Dawida, "Jak żyć" Szymona Jakubowskiego, spotkanie z Ryszardem Bugajskim, Maćkiem Pieprzycą czy teatralną współpracę z Marcinem Liberem, Michałem Kmiecikiem, Agatą Baumgard, Tomkiem Węgorzewskim, również moje pedagogiczne działania.

To jeszcze trochę o ludziach. Reżyserzy, którzy Cię szczególnie inspirowali, z którymi miałeś okazję pracować i to była nie tylko przygoda, ale także wielkie wyzwanie. Koleżanki i koledzy ze sceny i filmowego planu, których mogłeś podpatrywać i współpracę wspominasz szczególnie dobrze?

Spotkanie odpowiednich ludzi, na swojej drodze wydaje mi się kluczowe w rozwoju. Każda praca jest doświadczeniem. To oczywiste. Pytanie: do których doświadczeń się odwołujemy, które zostają w pamięci, które dały impuls do myślenia, a które dotknęły nas w szczególny sposób. Na przykład: Robert Wilson wywrócił moje psychologiczne podejście do pracy. Pokazał, że precyzja i dyscyplina sceniczna nie musi oznaczać braku feelingu czy poczucia humoru. Narzucanie gestów nie odbiera kreatywności. Formalny teatr nie musi być pozbawiony życia i prawdy. Przeciwnie, tu nawet bardziej niż w realizmie możesz złapać kontakt ze sobą, dostać się do emocji . Metoda Wilsona, zaprzeczała technikom aktorskim, których uczyłem się w szkole. Otwierała mi inną perspektywę poszukiwań. Nazywam ją dzisiaj, pracując ze studentami, sytuacją: "od fałszywego do prawdziwego". Często odwołuję się do pracy z Pawłem Miśkiewiczem, którego teatr bardzo cenię. Paweł nigdy nie idzie na skróty, porusza tematy ważne i współczesne. Jego teatr nie jest gładki i lekki. Wymaga od aktora i od widza dużego zaangażowania. Spektakle Pawła mają specyficzną narrację i rytm, który często jest nieatrakcyjny, a nawet męczący. To reżyser oczekujący od aktora wnikliwego przyglądania się, badania, pracy nad zrozumieniem mechanizmów, w które jesteśmy wplątani. Każda rola w jego spektaklu była dla mnie ważnym spotkaniem. Nie pozwoliła mi zatrzymać się na umiejętnościach i warsztacie. Nie pozwoliła polegać, jak sam to kiedyś Paweł nazwał na tzw. wirtuozerii aktorskiej. Trzeba podejmować ryzyko, zaglądać tam, gdzie nie zawsze jest kolorowo, wychodzić ze strefy komfortu, popełniać teatralne harakiri. Z nim nie pracuje się nad rolą, ale nad złapaniem odpowiedniej kondycji aktorskiej. Bardzo to lubię, choć jest to dość wyczerpująca przygoda. Wyzwaniem było też dla mnie spotkanie z jednym z najbardziej znanych i cenionych artystów współczesnych, Arturem Żmijewskim, który w roku 2011 zaprosił mnie do autorskiego projektu przeniesienia w skali 1:1 na deski Teatru Dramatycznego rzymskokatolickiej mszy. Pomysł narodził się podczas żałoby narodowej po katastrofie smoleńskiej, kiedy teatry zamknięto. Artur mówił, że robimy teatr, który jest w pewnym sensie dokumentalny. Byłem tym wydarzeniem mocno przejęty. Targały mną bardzo ambiwalentne emocje. To zderzenie z karkołomnym jak się na początku wydawało pomysłem, jest dziś bezcennym doświadczeniem. Nigdy wcześniej nie odczułem, że teatr jest aż tak pojemny, że może tak wiele wyrazić. Teatr kocha takie wyzwania. Bez wątpienia były to jedne z najcenniejszych wieczorów teatralnych, w jakich przyszło mi wziąć udział do tej pory.

Masz już bardzo bogate CV i wiele planów. Gdzie widzisz się za parę lat, które ze swoich aktywności zamierzasz szczególnie rozwijać? Czy ta "intensywna dywersyfikacja" nie sprawi, że niektóre aktywności będziesz musiał ograniczyć?

Wierzę, że tak się nie stanie. Lubię się uczyć, poznawać nowe. A pytanie o przyszłość w czasie pandemii wydaje się abstrakcyjne. Zamyka się jakiś czas, takie mam wrażenie. Powrót do przedpandemicznego świata jest mało realny. Nie wiem jeszcze co z tym zrobić. Dlatego za parę lat widzę siebie w Hollywood w domu z basenem blisko plaży. Bez maseczki. (śmiech)

Co byś powiedział młodemu człowiekowi, który uczy się w podstawówce w Chojnowie, albo już w liceum w Legnicy i marzy o aktorstwie. Jak zacząć realizować marzenia, na co zwracać uwagę, czym się przejmować, a czym zupełnie nie?

Żeby realizować marzenia – trzeba działać. Doświadczenie wiele razy mi to pokazało. Jeśli skupiasz się wyłącznie na  myśleniu o czymś, to za mało, bo de facto jesteś bierny. Nic nie robisz. Marzysz. To czy będziesz artystą, czy nie, zależy od tego co ze swoim talentem zrobisz. Dlatego powiedziałbym to, co często powtarzam też sobie: zamiast mówić – rób!

(Miłosz Kołodziej. "Chojnowianin na teatralnych deskach stolicy", https://e-legnickie.pl, 18.03.2021)