Zastanówmy się, ile miejsca w naszym życiu zajmuje technologia? Pewnie powiecie, że około sześćdziesięciu procent. A jeśli powiem, że uczestniczy w naszym życiu w stu procentach? Trudno uwierzyć, prawda? W takim razie, czy potrafimy odłączyć się od sieci? Na to pytanie postanowiła odpowiedzieć Martyna Majewska, młoda reżyserka teatralna i filmowa, autorka scenariuszy i adaptacji w swojej etiudzie pt. „E-migrant”. Pisze Zosia Poplavska z Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.


Majewska jest absolwentką kulturoznawstwa na Uniwersytecie Wrocławskim oraz reżyserii teatralnej na PWST we Wrocławiu. Studiowała też reżyserię na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Tworzy na pograniczu teatru formy, teatru muzycznego, performance’u i filmu. Jak sama mówi, jej ulubionymi środkami wyrazu są kicz i nieodpowiedzialnie użyta groteska. Wyreżyserowała m.in. „Yemayę. Królową mórz” we Wrocławskim Teatrze Lalek, „Wyzwolenia. Królowe” w Teatrze Muzycznym Capitol i „Polskę 120” w Teatrze Lalki i Aktora w Wałbrzychu. Za swój debiutancki film „Maria nie żyje” dostała dwie nagrody na festiwalu Młodzi i Film, a jest dopiero na początku kariery.

„E-migrant” został pokazany w legnickim teatrze online głównie młodym widzom w wieku 13-18 lat. Temat uzależnienia od internetu jest im najbardziej bliski, dlatego zwrócono szczególną uwagę na skutki, które z tego zniewolenia wynikają. Inspiracją dla projektu była książka amerykańsko-australijskiej  dziennikarki Susan Maushart „E-migranci. Pół roku bez internetu, telefonu i telewizji”. Autorka opisała w niej swój eksperyment, w którym na sześć miesięcy pozbawiła siebie i swoją rodzinę internetu i technologicznych gadżetów, kiedy zrozumiała, jak bardzo są od nich uzależnieni. Majewska zaczerpnęła z tej książki jedynie wyjściową ideę.

Akcja toczy się na Jeziorze Kunickim, co pomaga skupić się bardziej na uczuciach bohaterów. „E-migrant” został nakręcony częściowo jak amatorskie nagranie wideo, co na początku wydaje się nietypowe, więc należy się przyzwyczaić. Po jakimś czasie taki zabieg sprzyja oglądaniu, sprawiając wrażenie, jakbyśmy oglądali film nakręcony przez kolegę. Momentami można poczuć, że sami uciekliśmy razem z głównym bohaterem na wyspę. Kreowanie obrazu jest na wysokim poziomie. Reżyserka bardzo starała się przybliżyć tę sytuację, wplatając potoczny, żywy język, co jest, moim zdaniem, udanym zabiegiem. Muzyka towarzysząca krótkometrażówce idealnie pasuje do jej atmosfery. Nic dziwnego, piosenka „Jeziorko” popularnego polskiego rapera Tymka natychmiast stała się jego kolejnym hitem. Jak mówi reżyserka, podarował ten utwór, żeby zaistniał fajny spektakl.

– Grany przeze mnie bohater przeżywa rodzaj spontanicznego, nieco szalonego buntu, który ostatecznie skończy się niepowodzeniem. Nie jest trudno wczuć się w tę postać zwłaszcza dziś i wobec tego, co się wokół nas dzieje – zauważa Aleksander Kaleta.

Fabuła jest trochę sprzeczna z celem, który chciała osiągnąć Martyna Majewska. W czwartej minucie, wraz ze zgrillowaniem telefonu, kończy się wątek tzw. e-migranta i jego rezygnacji z internetu i technologii. Zaczyna się nowy, moim zdaniem, ważniejszy temat do dyskusji – trudne relacje rodzinne. Poruszone zostały kwestie konieczności zdobycia wykształcenia, kiedy bohater przyznaje, że „to bardzo przyjemne tak sobie dryfować”, palenia i zażywania narkotyków w młodym wieku i przepaści między pokoleniami.

Młodzieniec, nazywany Synkiem i Synusiem, jest maminsynkiem. Potwierdza to też scena, kiedy przyjeżdżają rodzice i matka (Małgorzata Urbańska) wręcza mu pieniądze. Pojawia się pytanie, czy jego protest jest prawdziwy? No, jednak nie. Odwiedza go też brat (Paweł Palcat), który ma 34 lata, mieszka z rodzicami i nie ma pracy. Prosi o powrót Synka, bo jego relacje z mamą i tatą zamiast się polepszyć, nagle stały się gorsze. Szkoda go było, bo cały czas widać, jak nikt nie zwraca na niego uwagi. Nawet kiedy podczas finalnego spotkania wprost się przyznał, roniąc łzę, że jest niedoceniony i nielubiany. Ale nawet wtedy został zignorowany. Niemniej jednak czuć przez ekran, że bracia pozostają w bardzo bliskich, ciepłych relacjach.

Wszyscy bohaterowie mają ogromny wpływ na młodego chłopaka: rodzice, brat, nauczycielka angielskiego i ksiądz. Ten ostatni (Paweł Wolak) został przedstawiony w niezwykłym kontekście, bardziej jako psycholog z doświadczeniem, czasami zupełnie nieduszpasterskim. Jednak wywołuje wyłącznie pozytywne emocje, bo ma świetne poczucie humoru i daje Synkowi dobre rady. Nauczycielka (Magda Skiba) była chyba długoletnią fantazją głównego bohatera o charakterze erotycznym. Na końcu spektaklu możemy zauważyć, że ona też czuje coś do młodzieńca, więc do końca nie wiemy, czy istniały między nimi jakieś relacje. Tu chyba była użyta ta groteskowość, którą reżyserka tak uwielbia.

Aleksandrowi Kalecie udało się przybliżyć nam problemy młodych, jeszcze niezrównoważonych psychicznie, osób. Toksyczna matka w wykonaniu Małgorzaty Urbańskiej śmieszy i wkurza, na pewno ktoś poznał tu swoją znajomą lub nawet kogoś z rodziny. „To ja urodziłam dwójkę dzieci i troszeczkę na ten temat coś więcej wiem” – te słowa w całości określają tę barwną postać. Bogdan Grzeszczak, jako ojciec, wyglądał bardzo naturalnie i został świetnie obsadzony w roli pantoflarza. Paweł Palcat znakomicie zagrał rodzinną ofiarę, czasami odnosiłam wręcz wrażenie, że to on był naprawdę głównym bohaterem.

Ten spektakl nie podejmuje jednego wątku, lecz sprawia, że analizujemy to, co jest blisko nas: relacje, konflikty, protest, przemiany, uzależnienie od tzw. cywilizacji. Zostawia dużo do przemyślenia. Może warto czasami się zatrzymać i zastanowić się nad swoim życiem, uciec i odpocząć, „bo to bardzo przyjemne czasami tak sobie dryfować”.

(Zosia Poplavska, "E-migrant: ucieczka od technologii czy od bliskich?", http://www.nowe.edu.pl, 18.12.2020)