Kiedy zaczynałem pisać ten tekst, był jeszcze listopad i temperatura wypowiedzi o zamiarze przeprowadzenia konkursu na stanowisko legnickiego dyrektora teatru była niewysoka, choć, jak sądzę, nikt nie wierzył, że jej letniość znamionuje łagodny obrót spraw pomyślny dla obrońców status quo. O "Papierowym Tygrysie" z września prawie już zapomniałem. Teraz nikt nie uwierzy, że nie chcę dolewać oliwy do rozpalanego ponownie, nie przeze mnie, ognia. Trudno. Pisze Adam Kowalczyk.


Jest taki głód, który z jednej strony cierpią ci, co im nie w smak nieczołobitne (co nie oznacza: negatywne albo napastliwe) wypowiedzi, w których zasięgu mógłby znaleźć się legnicki teatr. To głód pozostawania pod wpływem oddziaływania tej instytucji. Oddania się. Pomnożony łaknieniem wyniesienia jej bodaj ponad wszystko. Taka potrzeba posiadania czy istnienia świeckiego sacrum niepodlegającego próbie spospolitowania w publicznej wypowiedzi (Jacek Głomb – Kapłan – to figura, która pojawiła się już w naukowych publikacjach – naprawdę!). Silną niechęć wobec wystąpień – oględnie mówiąc: niekoniecznie entuzjastycznych manifestują publicznie ci Ci niechętnymi komentarzami, napaściami czy wręcz inwektywami. Tak. Jakby naruszeniem jakiegoś tabu był brak pochwały ledwie. Jak gdyby istniał warunek konieczny zabezpieczający pozytywność każdej wypowiedzi o legnickim teatrze. Z drugiej zaś strony – są tacy, którzy dla zachowania smaku właśnie – nie bywają tam. Z poczucia gustu.

W tej to instytucji ci pierwsi lokują wszystkie swoje dobre myśli i uczucia związane z podstawową robotą, jaką się tu wykonuje – sztuką w postaci widowisk lub koncertów. Sycą się tym. Albo tą drugorzędną, społeczną – wymianą i kształtowaniem opinii o świecie realizowanymi w tak zwanej Kawiarence Obywatelskiej, której audytorium tworzą głównie admiratorzy teatru. Albo tą trzeciego rzędu: polityczną – funkcjonowaniem KOD z jego aneksem w postaci Uniwersytetu Latającego (czy może na odwrót?) zlokalizowanego w kawiarni Ratuszowa. Tuż pod gabinetem Dyrektora. A jeszcze te otwarte wieczory w Modjeskiej, gdzie można posłuchać i z bliska zobaczyć aktorów prywatnie, po pracy, podczas jakiegoś okolicznościowego spotkania! Albo, w końcu – tymi jeszcze innymi: oświatą prowadzoną pośród nieprofesjonalistów młodszych i starszych, rozbudzaniem i wzmacnianiem ich pasji – byciem ostoją dla amatorów – Starszym Bratem w Sztuce.

To także głód pewności, że istnieją nieomylni. Tacy, którzy nie chybiają w myśli, w mowie i uczynkach. Pragnienie pewności czynu celnego, i słowa trafnego zdolnego właściwie rzeczywistość nie – opisać, lecz ją wykreować. Wytworzyć świat niedokuczliwy, bezbłędny. Wolny od zakłóceń w postaci religii na przykład, tradycji albo patriotycznych zabobonów lub narodowych guseł. Głosić taki świat i dążyć do przekonstruowania tego wadliwego – w tamten lepszy.

Za świątynię takiego wyznania został uznany właśnie teatr. Nie bez starań teatru samego i wytrwałych jego zabiegań o taki wizerunek. Tu celnie wskazuje się niedostatki ludzi i rzeczywistości, tu proponuje się jedyne sposoby jej naprawy, tu mianuje się autorytety i strąca fałszywe proroki z piedestałów (bezprawnie zajętych). Tu wychowuje się przyszłe pokolenia, stąd najlepsza nagroda, stąd kara sroga i ostateczna. Tu adres Pochwał, tu Gablota Wyróżnień, tu Tytuł, Odznaka i Zaszczyt. Mieć takiej ostoi – któż by nie chciał?

Ten to głód sycąc, do teatru udają się wyznawcy świata bez wad i uznają Pokazane – za Święte. Ci drudzy – przeciwnie. W trosce o siebie trzymają się z dala od teatru. Chronią się w ten sposób, nie uczestnicząc w widowiskach. Wzdragają na myśl o gościach i imprezach Latającego Uniwersytetu. O akcjach KOD i wychodzących z teatru inicjatywach, które mają w nazwie obywatelskość, tolerancję lub europejskość myślą i mówią zdecydowanie i niedobrze. Kawiarenki więc Obywatelskiej – nie nawiedzają. Udział zaś pracowników teatru w marszach, staniach ze świeczką i manifestacjach – oceniają źle.

Ci – także odczuwają głód, ale uznają, że tu nie zaspokoją swojego – równie silnego jak tamci. Z różną intensywnością odczuwa się to łaknienie przebywania lub choćby tylko – bywania w artystycznej aurze i na różne sposoby jest ono zaspokajane – o ile jest to w ogóle dane. Więc jeśli, to złakniony opłaca się różnymi daninami. Bo, że tchnienie Apollina nie jest gratisem – złudzeń mieć nie trzeba. A i za wyzbycie się chęci wstąpienia na Parnas – płaci się także. I nie o cenę biletów idzie.

Ci pierwsi – tracą instynkt. Nie chcą, a może – nie potrafią znaleźć w podanych propozycjach szczelin, niedostatków, braków. Zażądać więcej. Zaufanie, a to znaczy: branie w ciemno i trochę jak leci – jest tak wysokiej próby, że nie tylko każde, (każde!) brawa – wyklaskuje się na stojąco, ale i wszystkie przedstawienia odbierane są niemal jako epokowe, przełomowe, pionierskie, wizjonerskie. Ten głód jest zaspokajany tutaj systemowo. Dba się o to z uwagą i wyrachowaniem.

Ci drudzy – tracą serce. Do tego stopnia, że miesiącami, w zaciszach domów wolą słuchać nagrań Jessye Norman lub odtwarzać rzadkie koncerty Milesa. Czekają na Wratislavię czy też jadą do NFM, żeby – po roku oczekiwań wysłuchać koncertu Wyntona Marsalisa z tą jego niesamowitą Jazz at Lincoln Center Orchestra albo wsłuchiwać się w "Cynamonowe drzewo" amerykańskiej basistki z tym afro jak kopuła na Kapitolu US. To – zamiast teatru. Nie są też zdolni uwierzyć w żadne zaklęcia o "Najlepszym teatrze w Polsce", o czym krzyczały swego czasu – jak głos muezina na minarecie – banery na ulicach miasta. Ich głód się nie liczy. Może myśli się o nich, że sami są sobie winni, gdy tak się odcinają i wynoszą?

Tym, którym brak jest zmysłu udziału mogłoby się zdawać, że tamci tanio dusze zaprzedali za wtajemniczenie, które, choć ekskluzywne, sekciarskie omal – nie jest tego warte. Przeciwnie – deformuje i wypacza. Na odwrót – wtajemniczeni za pogan mają i barbarię tych, co w źródłach ekstaz tamtych nie chcą (nie mogą) dostrzec tych narkotycznych władz, którym tamci ulegają. Gorzej niż w "Rozmowie z kamieniem". Tam przynajmniej wywiązuje się jakiś dialog.

Siłą rzeczy o tych pierwszych jest głośniej i szumniej. Mają swojego wyraziciela, reprezentanta i przodownika. Tamci drudzy jakby nie istnieli. Nie zajmują centrum miasta jakąś okazałą siedzibą, jakąkolwiek zresztą, nie kolportują gazetek, nie gromadzą się, pielęgnują swoją wrażliwość indywidualnie. Niezorganizowani. W rozproszeniu.

Przeczuwać wolno istnienie innej sytuacji, możliwego stanu innego. Mógłby to być stan dopełnień. Nie utrzymywanie się na obezwładniającym głodzie, nie pozostawanie w usypiającym dosycie, ale czujny stan zachowania i smaku, i instynktu. Na raz. W jednym – dwa. Ale wyrazem prostoduszności byłoby takie na przykład marzenie: gdyby tak Legnica drugi teatr miała, który oferowałby coś w estetykach innych, charakterze, repertuarze. Gdyby istniał wybór. Albo gdyby ten teatr nie wykorzystywał swojej monopolistycznej sytuacji, zauważał, że istnieją i inni, których głód nie zostaje zaspokojony. Gdyby nie wykluczał.

Czy to apel do grania pod publikę? Raczej nie – to zbędne. Bowiem ci pierwsi dostają właśnie to, czego pragną; nawet dałoby się obronić pogląd, że synchronia propozycji z oczekiwaniem nie jest dziełem przypadku, nie zaskakującym ewenementem, lecz wykalkulowanym wytworem. Którego charakter z konieczności musi wyłączyć tych drugich z odbioru, z utajonej i wzbronionej sobie chęci uczestniczenia.

Warto tu wspomnieć, że przy okazji jednej z premier zwanych pandemicznymi wyłoniono podczas konferencji prasowej nową, jeszcze inną od tu rozróżnianych podkategorię odbiorcy – młodzież, którą wzięto na celownik. To tacy, którzy jeszcze nie śnią o Teatrze Wielkim w Legnicy ani nie wykluczyli, ani też nie włączyli tego obecnego do/ze swego życia. Jest jeszcze zagadką, jak zapolować na tę grupę, ale niewątpliwie uczyniono ją targetem wartym zabiegania. Jej głód dopiero jest rozbudzany. Temu miała służyć opowieść o pseudoabnegacie z Kunic. Zawiadomienie o tym spektaklu zawiera podtytuł "Spektakl młodzieżowy":, choć bohater posługuje się niebywale prymitywnym światopoglądem i jeszcze prostszym językiem, co wydaje się efektem bardzo niedokładnego rozpoznania profilu osaczanej zwierzyny.

Tutaj, tak trochę à propos powyższego pod publikę – zauważa się pewną ciekawą figurę wypowiedzi apologetów teatru z Legnicy. Profastryga – tak by ją można nazwać. W recenzjach wskazuje się nierzadko profetyczne właściwości czy to widowiska, czy jego reżysera. Dla przykładu w recenzji "Króla Leara" z listopada, do którego próby zapowiedziano jeszcze w maju tego roku, znajdujemy taki oto passus: "Nieoczekiwanie jest ono również spektaklem-ostrzeżeniem dla wszystkich kobiet, uczestniczących w obecnych protestach. „Uważajcie, bo patriarchat najniebezpieczniejszy jest tam, gdzie się go nie spodziewacie – w waszych głowach”, ostrzega reżyserka. Jak przystało na wnikliwą obserwatorkę i profetyczną artystkę, zrobiła go ponad miesiąc przed społecznym ruchem kobiet".

Bywa i tak, według recenzentów, że scena próbuje wieszczy. Recenzja "E-migranta" głosi: "Harce naszego rządu w Unii Europejskiej mogą się skończyć jak nocne gry z e-migrantem. Zawiną nas w koc i…" . Niebawem zobaczymy, jaka jest sprawność i prorocka zdolność THM (Teatru im. Heleny Modrzejewskiej - @KT). O usiłowaniach odkrycia w "Makbecie" śladów White Power i innych podobnych – kiedyś zdarzyło mi się pisać, więc tak to już zostawię.

Zdolność przenikania rzeczywistości i jej przewidywania w propozycjach teatru recenzenci wzmacniają i podkreślają komentarzami i glossami zbieżnymi z wybranymi doniesieniami agencji informacyjnych. Ex post, czyli dość łatwo – szybka fastryga. Oczywiście (?), założenie, że teatr ma jakiś dil z recenzentami, mógłby szczerze i głośno wyśmiać niejeden z Czytelników – przecież teatr za treść recenzji odpowiadać nie może. Tak? Pewnie i tak. Ale to się całkiem dokładnie wkomponowuje w koncepcję teatru jako instytucji – ostoi o wieszczych aspiracjach i możliwościach. Taki właśnie jego obraz pieszczą w sercu ci pierwsi. Tu jeszcze jedna mała dygresja od dygresji – kiedyś mówiło się: krytyka, ale z powodu nieprzyjemnych konotacji (głównie, ale chyba nie tylko dlatego?) mówi się: recenzja, recenzent. Wokół teatru nie pojawia się coś takiego jak krytyka, a jeśli – napotyka wyszczerzone zęby i zjeżoną sierść.

Powyższe mogłoby zdawać się nudnym memłaniem, ale tak nie jest. Przejawiana w publikacjach drażliwość środowiska – a to znaczy widowni (tu mówi się czasem o jej większości), publicystów więcej lub mniej znanych (recenzenci, nie krytycy) i artystów bezlitośnie obnaża ten głód i, chyba – lęk przed wszelkimi wahaniami układu ciśnień i zmianami, które mogłyby dotknąć obiekt ich admiracji.

Mam doświadczenia w związku z tym snem o potędze i nietykalności. Oto stołeczny przyjaciel teatru legnickiego skomentował nie do końca entuzjastyczne – czyli inne od większości publikowanych w mediach – uwagi na temat jednego z ewentów THM, sugerując, że jest to wytwarzanie smrodliwej atmosfery wokół teatru, a przede wszystkim wokół jego dyrektora. A potem było już oczywiście o podstępnym stosowaniu prawa: "Jak wiadomo marszałek województwa dolnośląskiego ogłosił zamiar przeprowadzenia konkursu na dyrekcję Teatru Modrzejewskiej, co w przeważającej części środowiska odebrano bardzo źle i czemu dał wyraz list podpisany przez trzy tysiące osób". Podjąłem rękawicę i w następującej dalej wymianie zdań ów niezadowolony z okołoteatralnej atmosfery w końcu przyznał, że jednak odmienne zdanie mieć wolno. Wolno! Uff!

Ale takie sklejenie wypowiedzi o pracy teatru z osobą dyrektora w związku ze zbliżającym się konkursem doprowadziło do wydumanej konkluzji o politycznych motywacjach lub osobistych niechęciach (złośliwość, przekora). Innymi słowy tekst o teatrze został zinterpretowany jako cios w dyrektora, a więc ma być przejawem zamiaru wprowadzenia zamieszania w teatrze (o takim utożsamieniu czytamy w wyżej niż niniejszy felieton stojącym artykule K.Pawlickiej: "Teatr i Głomb tworzą „jedno, nierozerwalne” ciało, zrośnięte ze sobą, koegzystujące"). W ten sposób zaledwie ostrożny lub aż powątpiewający – jest zastraszany lub wypychany kolanem za drzwi jako persona non grata. O teatrze (ergo: dyrektorze) aut bene aut nihil (co z tą łaciną?).

Pod wspomnianym listem podpisy idą w tysiące; wprawdzie lekko wspomina się obowiązujące prawo, ale nie jest ono tu ważne w takim stopniu, jak wtedy, gdy przy świecach, świeczkach i zniczach przywoływano jego ważność i nawoływano do przestrzegania go w związku z sędzią tym lub tamtym, reformami takimi czy innymi. Praworządność jest, jak widać, sprawą dość względną i może mieć różne oblicza.

Wokół informacji o konkursie na stanowisko dyrektora teatru podanej wręcz jako alert o kataklizmie została rozpoczęta budowa rusztowania pomysłów i domysłów na temat prawa – bagatelizujących je, albo wręcz dowodzących, że jest ono wykonywane na przekór, wbrew duchowi, choć zgodnie z literą. Więcej – że to akcja polityczna jakoby i odwet za angażowanie się dyrektora w działalność KOD. Znać nawet pewne zniecierpliwienie w doniesieniach, gdzie podaje się informacje, że owszem, we Wrocławiu list został przyjęty do wiadomości i – nic. I nic!

Bez wahań można nazwać wywieraniem presji i sam list, i wypytywanie o jego lekturę, i refleksje po. Jaskrawie wali po oczach oczekiwanie, że sygnatariusze, znamienite nazwiska kultury (choć są i takie, co to z kulturą – jakoś średnio – pewna Marta eL. na przykład) składając swoje parafy, skłonią Marszałka do zmiany stanowiska. Możemy być w niedalekiej przyszłości świadkami ciekawych wydarzeń z teatrem w ich centrum – pisałem do Piastowskiej 6 września. I słowo staje się ciałem.

Ci i tamci inaczej widzą teatr w Legnicy i jego działalność – z różnych punktów widzenia, skrajnie odmiennych. Ilościowe spojrzenie na obie strony mogłoby też może coś wnieśc, ale nie o liczby chodzi. Taka polaryzacja wynika z przyjętego światopoglądu jednych i drugich. Tych i tamtych. Wydaje się, że zwolennicy każdego z nich nie powinni być zdziwieni reakcjami antagonistów. Ale nie jest to, wbrew pozorom opozycja przyrodzona, naturalna. To koncepcja, projekt.

Dyrektor Głomb dawno już ujawnił się z taką myślą: "Staram się zmieniać świat przy pewnym oporze z jego strony". Nie miejmy złudzeń, że to zmienianie to żmudne barokowe robienie w tworzywie świata. Nie. To rewolucja i głęboka ingerencja w materię społeczną poprzez rozmaite działania wychodzące z teatru. Uprzywilejowana siłą rzeczy sytuacja jedynego teatru w mieście jest bezpardonowo wykorzystywana w tej robocie nie ze wszystkim dotyczącej sztuki.

Ci i tamci to w dużej mierze produkt, efekt takiej działalności, która choć głośno wzywa do poszanowania różnorodności i znoszenia podziałów – podziały, pozornie naturalne, wyjaskrawia i umacnia. To nie świat stawia opór staraniom dyrektora teatru, tylko ludzie.   Tamci drudzy.

(Adam Kowalczyk, "Ci i tamci", http://www.gazetapiastowska.pl, 11.12.2020)