"Chlebem i solą" to półgodzinna polsko-ukraińska teatralna realizacja filmowa wg scenariusza i w reżyserii Rafała Cielucha, której premierową odsłonę w sieci obejrzeliśmy w niedzielny wieczór 22 listopada. To zestaw zgrabnie połączonych w całość etiud w dokumentalnej poetyce verbatimu, których wiodącym (nie jedynym) motywem były relacje między Polakami i emigrującymi do naszego kraju Ukraińcami. Było słodko, gorzko, zabawnie i tragicznie. Z empatią, ale i traumą Wołynia w tle.

Wymuszona przez pandemię izolacja kooperujących twórców sprawiła, że filmowe etiudy kręcono oddzielnie, powstawały niezależnie w Legnicy i Iwano-Frankiwsku. Z tego samego powodu w każdej z etiud w postaci przedstawicieli obu nacji wcielali się wyłącznie aktorzy polscy lub ukraińscy. Łatwo zatem nie było. O ile w swoich skromnych rozmiarami impresjach Ukraińcy operowali bardziej filmowym skrótem i nastrojem, o tyle Polacy postawili na obszerniejsze, bardziej teatralne, rozbudowane tekstowo i realizacyjnie nowele. Koniecznością stało się wprowadzenie napisów tłumaczących te opowieści (w niektórych partiach w obu językach).

Nie potrzeba było wprawnego obserwatora, by dostrzec, że legniccy twórcy postanowili nakręcone paradokumentalne etiudy zszyć w filmową całość (montaż: Bartosz Bulanda) nadając jej ukryte przesłanie z odrobiną artystycznej magii. Do tego magii niemal dosłownej. Taką figurą stała się najbardziej zagadkowa postać tej realizacji, pojawiająca się na ekranie pomiędzy jej fragmentami, grana bez słów przez odprawiającą czary-mary Joannę Gonschorek. Wypisz, wymaluj - wiejska szeptunka (szeptucha) ze wschodnim rodowodem, z tych obdarzonych darem odczyniania uroków, leczenia ciała, ale i poranionej duszy. Okazji do takiej terapii w polsko-ukraińskich relacjach nie brakuje. Inna rzecz, że aktorka natychmiast wywołała w mej pamięci postać Zagłoby z "Ogniem i mieczem"  przebranego za dziada-lirnika uciekającego w łachmanach wraz z Heleną Kurcewiczówną przed kozacką rebelią i ścigającym ich Bohunem.

Była też czarna offowa klamra spinająca "telefonicznie" całość. Czy udana, to rzecz mocno dyskusyjna. W prologu słyszymy: "To się nie da zrobić. To są zbyt skomplikowane relacje". W epilogu: "No i co? Podobało się? Jak się nie podobało, to wypier...!" Wyrafinowane to nie było.

"Chlebem i solą". Tytuł może się wydawać banalny, a nawet postulatywny, gdy potraktować go wyłącznie jako symbol dobrych życzeń i gościnności. Wszak we wschodniosłowiańskiej tradycji chlebem i solą błogosławi się nowożeńców, wita się też szanowanych gości w czasie oficjalnych spotkań. Chleb jest w tym przypadku symbolem egzystencji bez głodu i skrajnej biedy. Sól symbolizuje zaś dostatek, a nawet (trudno w to dziś uwierzyć) bogactwo. Pamiętajmy jednak przy tym, że rozsypana sól jest zwiastunem kłótni, awantur i nieporozumień. Co więcej, głównie w kręgu rodziny i najbliższych. Tak odczytany i zinterpretowany tytuł polsko-ukraińskiej realizacji, wobec bolesnej historii, jak i współczesności naznaczonej emigracją za chlebem, nie trąci już banałem.

Zaczęło się radośnie i optymistycznie, gdy wspomniano fetę z okazji przyznania Polsce i Ukrainie wspólnej organizacji piłkarskiego Euro 2012. Były zatem "Sokoły", ale obok nie mniej prawdziwa historia pobicia Ukraińców w Legnicy, bo "w Polsce trzeba mówić po Polsku", bo "Polska dla Polaków", bo "mordercy z UPA", bo "banderowcy" (opowieść w tym przypadku zszyto z historią polsko-ukraińskiej pary przebywającej na emigracji w Londynie). W tle był inscenizowany wywiad dla lokalnej telewizji: "zasypujmy rany nienawiści, ale nie zasypujmy pamięci" - usłyszeliśmy postulatywnie. Było też zdziwienie krakowskiego taksówkarza, że Ukraińcy po wakacyjnym pobycie w Hiszpanii wracają do pracy w swoim kraju. Obejrzeliśmy też piękny taneczny (walc Szopena) sen młodej Ukrainki, który skończył się koszmarnym przebudzeniem, gdy usłyszała od swojego polskiego pracodawcy: "Posprzątaj! Proszę Pani" (złośliwie odnoszącego się do stereotypu "polskiego pana" na Kresach).

Bolesna była opowieść o rozpaczliwej samobójczej śmierci (finalny napis informował o niewyjaśnionej oficjalnie tragedii) na kolejowych torach rozczarowanego Ukraińca, do końca zapewniającego telefonicznie żonę i matkę, że "robota jest dobra, dobrze płacą", że zbiera pieniądze na studia syna. Zabawna była scena przekraczania granicy, bo - wiadomo - przemyt wódki i papierosów, a panie przodem. Ponownie wybrzmiały "Sokoły" (zagrane na dzwonach przypominających kościelne), gdy Ukrainiec snuł opowieść, jak przyjechał do pracy w okresie pandemii i trafił na kwarantannę. Było ciężko, ale Polacy pomogli. Mógł wracać, został. "Będzie dobrze" - mówił z nadzieją.

Była też opowieść taksówkarza (wcześniej fabryka, budowa, cieciowanie, dorywczo na polu), byłego ukraińskiego nauczyciela, który uciekł do Polski przed wojną (w tle dźwiękowym strzały). "Wyjechałem, bo się bałem. Tam mogą mnie nazywać tchórzem, dezerterem. A ja chciałem żyć!" - słyszymy. Jak i to, że Polacy to świetni ludzie, tylko ciągle chcą podczas jazdy rozmawiać o Wołyniu: "Jakby nie było o czym. Choćby o pogodzie". Na koniec obejrzeliśmy najbardziej neutralną i lekką opowieść o dalekiej wyprawie (niemal nad brzeg Morza Czarnego, w pobliże Krymu) ojca legnickiej aktorki samochodem z łodzią na dachu, która była darem dla ukraińskich entuzjastów żeglarstwa. Zrobiło się zatem lirycznie, bo to i żaglówka sunąca po falach, i muzyczka, czyli "Serce moje" popularnego kijowskiego zespołu grającego funky.

Ani prochu, ani Ameryki te opowieści nie odkrywały. Zdecydowanie i z wyraźną empatią szukały tego, co łączy. Mimo wszystko i mimo trudnej historii. Paradoksem jest, że legnicki teatr, który podróżował po niemal całej Europie, odwiedził obie Ameryki, a nawet kawał Syberii,  współpracował z Macedończykami i Gruzinami, dopiero teraz znalazł partnera na Ukrainie. Co więcej znalazł go w mieście, które jeszcze do 1962 roku nazywało się Stanisławowem z zatartą już, ale jednak wieloletnią polską przeszłością tej części Kresów.

"Te nowe formaty podrzucone nam przez pandemię, dają nie tylko cenne nowe doświadczenie, ale także nowych - na razie wirtualnych - przyjaciół oraz nowe plany i pomysły. Jednocześnie żadne cyfrowe projekty teatralne, które są jak pocałunek przez szybę, nie zastąpią teatru na żywo" - napisali na swoim profilu fb artyści z Iwano-Frankiwska, którzy już planują spotkanie w Legnicy. Czy po niedzielnej premierze w sieci odbył się zdalny bankiet na internetowym zoom-ie? Były takie zapowiedzi. Pozostaje to jednak tajemnicą jego ewentualnych uczestników.

Półgodzinne "Chlebem i solą" do emisji w sieci powstało we współpracy Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy z Akademickim Obwodowym Ukraińskim Teatrem Muzyczno-Dramatycznym im. Iwana Franki w Iwano-Frankiwsku. Inspirowane autentycznymi opowieściami postaci odtworzyli na ekranie: Hałyna Barankewicz, Iwanna Sirko, Jurij Chwostenko, Pawło Kilnycki, Joanna Gonschorek, Małgorzata Patryn, Bartosz Bulanda, Rafał Cieluch, Mateusz Krzyk oraz (opowiadający własną historię) Marek Patryn.

Kolejna bezpłatna emisja "Chlebem i solą" w sieci 26 listopada o godz. 19.00.

Grzegorz Żurawiński