Najnowsza produkcja legnickiego teatru to druga po "Nowym Dekameronie" realizacja filmowa z założenia skierowana do pandemicznego widza przyklejonego do ekranu komputera/smartfona. Co jest paradoksem, już choćby z racji tytułu i inspiracji dla tego pomysłu obfitującego w rozliczne kulturowe cytaty, motywy i symbolikę. Jak na ledwie 35.minutowy film z pogranicza różnych sztuk wizualnych jest od nich wręcz gęsto.

Przedpremierowe zapowiedzi inspiracji dla scenariusza Martyny Majewskiej (także reżyserki tej produkcji) kazały szukać w reporterskiej książce amerykańsko-australijskiej dziennikarki Susan Maushart "E-migranci. Pół roku bez internetu, telefonu i telewizji", w której autorka opisała rodzinny eksperyment radykalnego detoksu i odłączenia się od sieci atomizującej i degenerującej relacje społeczne. Tytuł legnickiej realizacji bezspornie nawiązuje do tego źródła. Po czym całość odlatuje jednak w inne rewiry.

Fakt, że młody bohater (w tej roli gościnnie młody absolwent wrocławskiej szkoły aktorskiej Aleksander Kaleta) już w jednej z pierwszych scen grilluje swojego smartfona, a w innej demonstruje rzygi, które wywołują u niego dźwięki i wibracje telefonu, ma dla tej opowieści drugorzędne znaczenie. Jego ucieczka i bunt najwyraźniej mają inne przyczyny. Ten młody człowiek ucieka nie tyle przed agresywnym zniewoleniem przez technologię, co przeżywa klasyczny bunt okresu dojrzewania połączony ze strachem przed dorosłością. Nasz bohater najzwyczajniej nie wie jak i po co ma żyć. Wie jednak, że nie chciałby żyć tak, jak jego rodzice. Tak, jak dyktują mu społecznie uznane i akceptowane normy oraz wychowawcza triada: rodzina - szkoła - kościół. "Nie potraficie żyć!" - wykrzykuje z pewną rozpaczą w jednej z pierwszych scen tej filmowej opowieści. I najwyraźniej tu jest pies pogrzebany.

Ten trop sufluje nam zresztą już na początku autorka i reżyserka atakując napisem wprowadzającym do filmu ze znamienną frazą "abym w godzinie śmierci nie odkrył, że nie żyłem" pochodzącą z dziewiętnastowiecznego zbioru esejów Henry'ego Davida Thoreau ("Walden, czyli życie w lesie"). Ten leciwy tekst przeżywa dziś drugą młodość stając się biblią współczesnych ekologów i ekoentuzjastów, co chętnie podkreślają wydawcy książki. Dodajmy jedynie, że autor opisał w nim swoje refleksje z dwuletniej ucieczki przed cywilizacją, by dojść do wniosku, że każdy powinien odnaleźć swój indywidualny sposób na życie.

"Lubię sobie leżeć nad jeziorkiem/ Stara baba w oknie, chuligany z joint'em/ Ładne panie biegną, chciałbym się zakochać mądrze/ Lubię pisać piosenki o miłości".

Nasz bohater ucieka zatem na wyspę na jeziorze, a jego życie rozpada się na naszych oczach, jak cały ten film z jego intencjonalnie brudnym, ostrym, byle jakim i niezgodnym z filmowymi regułami montażem. To buntownik, który dryfuje. Ten kończący szkołę młodzieniec na życiowym rozdrożu i zakręcie, w którym buzują hormony, ma tego świadomość i w pewnej chwili właśnie tak objaśnia swoją sytuację.

"Chciałbym umieć nazwać to, co czuję teraz/ Ale mam już dosyć nas/ Tęsknię do tych ciepłych plaż/ Do nocą zatłoczonych miast/ Za widokiem morza, które zasłania parawanów las/ Za staniem w korkach i nigdy nie byciem na czas..."

Społeczeństwo nie lubi, nie akceptuje i boi się buntowników. Nic też dziwnego, że na wyspę docierają kolejni "ratownicy": zaniepokojeni o los syna rodzice z wyżerką (Małgorzata Urbańska i Bogdan Grzeszczak), starszy brat (Paweł Palcat) z porcją zioła, a nawet ksiądz-szkolny katecheta (Paweł Wolak) wygłaszający zaskakujące frazy żywcem wzięte z książki amerykańskiej propagatorki buddyzmu zen Joko Beck ("życie jest zderzeniem z pustą łodzią"). Tych bohaterów reżyserka wprowadza do akcji w demonstracyjnie teatralny sposób dzieląc całość swojej filmowej opowieści na kolejne akty (dzielą je, niczym kurtyna, sceny-przerywniki na tle fototapety z palmami, w których pokazuje się i anonsuje przybycie na wyspę kolejnych "pielgrzymów").

"Znajdź proszę, chwilę dla mnie/ Chciałbym zaśpiewać Ci tekst/ Tak bardzo lubię ten deszcz/ Ponadczasowy jak wiersze/ Znajdź proszę, chwilę dla mnie".

W narkotycznej, a może tylko sennej projekcji onanizującego się w łodzi młodzieńca na wyspę dociera także jego nauczycielka angielskiego (Magda Skiba) obiekt erotycznej fascynacji bohatera. To najciekawszy fragment całości, w którym reżyserka mnoży symbole i cytaty, wręcz bawi się z widzem. Może w nauczycielce każe nam dostrzec Mrs. Robinson, a w młodzieńcu bohatera nowego "Absolwenta"? Równie nieprzypadkowo napalona nauczycielka (gotowa nawet dawać korepetycje na wyspie), dopływa do bohatera dosiadając gumowego jednorożca, po czym ten, w swoim śnie na haju, świętokradczo całuje jej wyobrażenie w postaci Matki Boskiej na obrazie zawieszonym na drzewie.  No i zaślubia ją w iście hipisowskim stylu. Najwyraźniej buntuje się niczym Chrystus (czyli jednorożec, który w duecie z dziewicą był częstym motywem średniowiecznych religijnych alegorii malarskich). Co więcej, nasz młodzieniec mimo niezrozumienia otoczenia, wpływa kolejno na wszystkich, którzy go odwiedzają, a z księdzem niemal spaceruje po wodzie. Nawet finałowy pijacki grill jest niczym Ostatnia Wieczerza, po której bohatera zapakują do wora, a wór do jeziora (to żart). Mało?

W jednej z końcowych scen reżyserka inscenizuje nam odwróconą Pietę, bo to syn podtrzymuje swoją matkę. Buntuje się, ale darzy ją czułą miłością. Na finał tej nielinearnej opowieści w ciemnościach na twarzy bohatera wyświetlana jest - i tu mam problem, bo obraz i dźwięk zostały świadomie zdeformowane - czołówka amerykańskiego serialu sprzed lat (chyba "Cudowne lata") ze słynnym hitem Beatlesów, ale w serialu wykonywanym przez Joe Cockera ("With a Litlle Help From My Friends"). Tę deformację, jeśli nie były to moje omamy, przynajmniej pojmuję. Oryginalne wykorzystanie tego hitu kosztowałoby tyle, co niemal cała legnicka produkcja. Ale to - dla pewności - będę musiał jeszcze raz obejrzeć. Będzie ku temu okazja, bo kolejne projekcje w sieci już 19 i 27 listopada.

Jedno wiem na pewno. Bohater tej filmowej opowieści Martyny Majewskiej podobał się moim koleżankom. Może także dlatego, że czasami przypominał Jamesa Deana z "Buntownika bez powodu"? Ten amerykański dramat filmowy z 1955 (czyli z roku, w którym się urodziłem) także opowiadał o dojrzewaniu, przyjaźni, rodzinie oraz ponadczasowym buncie, zaś aktor w głównej roli stał się ikoną amerykańskiej popkultury filmowej. And last, but not least. Wszelkie dywagacje ile było filmu, a ile teatru w legnickim "E-migrancie" pozostawiam fachowcom od badania zawartości cukru w cukrze.

Cytaty-przerywniki w tekście pochodzą z piosenki "Jeziorko" Tymka, która przewija się przez całą filmową opowieść. Jest jej efektownym muzycznym lejtmotywem niczym sznur, na który nanizano paciorki kolejnych sekwencji.

Grzegorz Żurawiński