Z Teatrem im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy spotkałem się raz. Na ubiegłorocznym Festiwalu Arcydzieł w Rzeszowie. Pokazali wtedy fenomenalne, moim zdaniem, „Dzieje grzechu” reżyserowane przez Darię Kopiec i wygrali festiwal. Teraz do Warszawy na Lamentacje przywieźli „Sen srebrny Salomei” w reżyserii Piotra Cieplaka. Czyli widowisko, które… wygrało Arcydzieła w 2023 roku. Recenzja Jacka Mroczka.

Ale zanim o nim, chwilka o samym festiwalu. Zaskoczył mnie, bo Teatr Polski - niezwykle ważna warszawską scena, słynąca z równego poziomu i klasycznych spektakli - z organizacją festiwalu mi się nie kojarzył. A tu? Świetny pomysł, czyli  festiwal dialogu wybitnych dzieł ze współczesnością, no  i dobór widowisk! Mamy w Warszawie festiwal, na którym chciałoby się zamieszkać. Wielkie gratulacje i trzymam kciuki, aby po pierwszych Lamentacjach - bo festiwal właśnie debiutuje - na stałe się on usadowił w teatrze przy Karasia. 

A teraz już „Sen…”. Jest pewne podobieństwo między tym, co widziałem w ubiegłym roku w Rzeszowie i odczytaniem dzieła Słowackiego. Oba spektakle wywracają do góry nogami porządek teatralny: Widownia jest ustawiona wprost na scenie. Oglądamy zatem wydarzenie z bliska. Bardzo bliska. Dość powiedzieć, że po wyłączeniu wielkiej przecież widowni warszawskiego Teatru Polskiego, znalazło się tam miejsce na zaledwie 141 krzeseł. I wszystkie zostały zajęte. 

Siedzimy zatem tam, gdzie w teatrze jest „trzecia ściana”, czyli ta która zamyka scenę. Jej jej plecami. Patrzymy w kierunku widowni. Ale jesteśmy od niej szczelnie oddzieleni wielkim ekranem. Na nim wyświetlane jest tło - zmieniające się w takt kolejnych scen obrazy. I jest ten „Sen…”.

Moim zdaniem Piotr Cieplak odczytał tekst Juliusza Słowackiego po prostu genialnie. To właśnie jest sen. Koszmarny sen, który przyśnić się może każdemu. Zawołać z otchłani 1768 roku i swoim rozmachem, świetnie odtworzonymi postaciami - przebojem wedrzeć w życie widza dwudziestego pierwszego wieku. A przecież wydarzenia, o których Słowacki pisze to rzeczywistość tuż przedrozbiorowej Rzeczpospolitej. Podolei. Bunt ukraińskiego chłopstwa, krwawo stłumiony przez polskie wojska regimentarskie. Krew, brutalność i okrucieństwo tamtych dni świetnie komponuje się z teraźniejszością ukraińskiej wojny. A sam spektakl? Na pewno nie pasuje do forsowanej od kilku lat narracji o „trudnej przyjaźni” polsko-ukraińskiej. Jest przecież o jednym z licznych epizodów pokazujących ile nas dzieli a nie łączy. 

Ale przecież nie bolączki polsko-ukraińskie są tu ważne. Zostawmy je i zanurzmy się w tym arcyciekawym spektaklu. Postaci Słowackiego, odziane we współczesne stroje, poruszają się po skąpo wyposażonej w elementy scenografii przestrzeni. Mówią pięknym tekstem Mistrza. Mówią… To właśnie jest w spektaklu legnickim niebywałe. Bez kostiumów z epoki. Bez nadmiaru rekwizytów i rozpasanej scenografii. Samym mistrzostwem aktorskiej gry zbudowano znakomite widowisko. Ogląda się to świetnie. Słucha się tego równie znakomicie. To zasługa wspomnianego już Reżysera, ale przede wszystkim wspaniałych Aktorów. 

Słów kilka o Nich. Świetny, charyzmatyczny, demoniczny wręcz  Mateusz Krzyk w roli Semenka, kozaka dworskiego. Choć na scenie nie ma ani pożarów, które trawiły polskie dwory, ani poćwiartowanych kosami i siekierami ciał polskiej szlachty - wszystko to jest w oczach Mateusza Krzyka. Jego Semenko to uosobienie zła i podłości. Wódz powstania, który ginie zamieniony przez Polaków w płonącego chochoła, obnoszonego po wsi ku okrutnej przestrodze dla ukraińskich chłopów. Znakomity, wręcz perfekcyjny w oddaniu przepięknej frazy Słowackiego Zbigniew Waleryś, który wciela się w Regimentarza Stempowskiego. Wieloznaczny, arcyciekawy Sawa, którego kreuje Paweł Wolak. Bardzo dobrze odczytany przez Bartosza Bulandę Leon, Syn Regimentarza, którego podłości i intrygi są aż nadto nam  współczesne. Świetna, naturalna, dynamiczna i kapitalnie wręcz łącząca tekst Słowackiego z prozą współczesności Gabriela Fabian w roli Księżniczki Wiśniowieckiej. 

Porywa w tym spektaklu finał. Gra świateł. Jej przedsmakiem jest scena ukazująca Semenkę na tle dworskiej pożogi. Już tu światła pracują niezwykle sugestywnie i stają się nieodłącznym elementem budowania grozy, którą niesie polskim panom Semenko. Finał to jednak coś znacznie więcej. Mocne głosy kobiecego duetu, które odkrywają sekrety duszy Wernyhory. Postaci podświetlone tak, że widzimy jedynie ich czarne sylwetki na tle bieli ekranu. Mistyczna dzikość bije z tej sceny. Bardzo to zakończenie dobrze wypadło i znakomicie zamknęło „Sen srebrny Salomei” - choć inaczej nieco, niż założył to Słowacki. 

Wychodzi się z tego spektaklu w oszołomieniu. Odkrywając na nowo tekst Słowackiego odkrywamy, że nic w naszej historii nie było, nie jest i zapewne nie będzie proste. Okrucieństwo i płynąca strugami krew Podola, Wołynia, Powstańczej Warszawy - plami nie tylko karty podręczników ale także dłonie. Ręce przedstawicieli dwóch narodów, które perfidnym zrządzeniem Losu znalazły swoje miejsce na Ziemi tuż obok siebie. 

A Lamentacje w teatrze Polskim trwają. Nabierają tempa. Z przyjemnością konstatuję, że jeszcze kilka razy dostarczą mi emocji. Oby tak pięknych, jak te które do Warszawy przywiózł Teatr im. Heleny Modrzejewskiej z Legnicy. 

(Jacek Mroczek, „Sen przybywa z Legnicy”, https://teatrvaria.blogspot.com/, 10.04.2025)