Sam nie wiem co - monolog Pawła Palcata czy twarz Pawła Wolaka - sprawiły, że podczas premiery "Juliusza Cezara" w reżyserii Błażeja Biegasiewicza szkliły mi się oczy. Pierwsza po przerwie premiera na Scenie na Piekarach i najprawdopodobniej ostatnia za dyrekcji Jacka Głomba to kawał znakomitego teatru. Pisze Piotr Kanikowski.
Nie tracąc z oczu pierwszego przykazania Jacka Głomba, aby w teatrze rzetelnie opowiadać ludzkie historie - z początkiem, środkiem i końcem, Błażej Biegasiewicz stworzył spektakl niepodobny do niczego, co wcześniej proponowała legnicka scena.
Dla publiczności, która za szczyt ekstrawagancji miała „III Furie” albo „Mamatango”, „Juliusz Cezar” może być doświadczeniem szokującym. Oglądanie tego spektaklu przypomina scrollowanie treści na ekranie smartfonu czy tabletu, gdy zamiast kompletnego komunikatu mózg rejestruje strzępy tekstów, pozapętlane w nieskończoność sekwencje obrazów i inne informacyjne śmieci lewitujące bezwładnie w kosmosie internetu. Odbiorca musi podjąć wysiłek, aby z dostępnych ułomków, często sprzecznych ze sobą danych, zrekonstruować coś, co da się od biedy uznać za prawdę.
Sztuka Szekspira traktuje o zamachu senatorów na życie Juliusza Cezara, przeprowadzonym, aby zapobiec przekształceniu rzymskiej republiki w monarchię, i skutkach mowy pogrzebowej Marka Antoniusza, po której podburzony lud przegnał spiskowców. W legnickiej wersji „Juliusza Cezara” ta historia została przytoczona od początku do końca, ale bardziej niż na snuciu opowieści Błażejowi Biegasiewiczowi zależy na demaskowaniu tricków informacyjnej wojny, jaką toczą ze sobą przeciwnicy i zwolennicy Cezara. Tu już wprost odwołuje się do naszych czasów, ery tzw. postprawdy: upadku prasy, dominującej roli mediów społecznościowych w obiegu informacji, fake newsów, sztucznej inteligencji, hejtu, trollingu, degeneracji języka w publicznym dyskursie czy wypieraniu pisma przez kulturę obrazkową.
Z tekstu sztuki Szekspira, 29 lat temu przełożonej kunsztownie przez Stanisława Barańczaka, Błażej Biegasiewicz wypreparował strzępy zaledwie – pojedyncze słowa, zdania jak z wiecowych haseł, w najlepszym razie fragmenty monologów czy gruzłowate dialogi. Łatwo mu zarzucić barbarzyństwo. Reżyserowanie tego spektaklu to musiała być robota rzeźnika, babranie się w mięsie szekspirowskiej opowieści za jej żyłami, nerwami budzącymi konsumencki dyskomfort chrząstkami. A potem – totalna szarlataneria – zszycie z tych kawałków frankensztaina, który nie dość, że sam ożyje, to poruszy widzów.
Szaleństwo. Na zdrowy rozum, to nie miało prawa się udać. Ale byłem na premierze i poczułem, jak mocno rezonuje ten rozbebeszony Szekspir w połączeniu z rewelacyjną muzyką Wacława Zimpela, plafonami, marmurami, kostiumowym haute couture oraz – przede wszystkim – niespożytą energią aktorów, ich wrażliwością i artystycznym kunsztem. O tym później.
Zanim ruszy akcja, publiczność krąży swobodnie pomiędzy kilkunastoma mini scenami. A każda jest jak osobna informacyjna bańka. Postacie dramatu mają tu swój improwizowany „one man show” złożony z pozapętlanych fraz, póz i gestów. Przy tym o ile w występach Cycero (Zofia Bąk) czy Kaski (Anita Poddębniak) pojawia się ślad oratorskiej biegłości, człowiek-archiwum grany przez Łukasza Kucharzewskiego generuje wyłącznie chaotyczne ciągi sylab pozbawione jakiejkolwiek treści. W przestrzeni ozdobionej profestycznym plafonem z obrazem Vincenzo Camucciniego przedstawiającym śmierć Juliusza Cezara wibruje brzękliwy rój różnych narracji.
„Zbyt dużo myśli” - skarży się Juliusz Cezar (Paweł Wolak) swej żonie Kalpurni (Małgorzata Urbańska). W niczym nie przypomina potężnego i przenikliwego przywódcy z dramatu Szekspira. To zniedołężniały, schorowany, dręczony amnezją starzec, który z trudem odnajduje w pamięci imiona rzymskich trybunów czy senatorów. A i spiskowcy w legnickim przedstawieniu nie są heroicznymi obrońcami republiki tylko trawionymi ambicją frustratami lub – jak Brutus (Mateusz Krzyk) naiwnymi ofiarami manipulacji.
Tracący kontrolę nad swą głową Juliusz Cezar jako władca wzbudza strach, ale też chaos. Otoczenie wodza na różne sposoby analizuje jego słowa i próbuje na siłę doszukiwać się sensu w bełkocie. Mnożą się narracje. Nie wiadomo, co jest prawdą, a co nie. Czy po wyeliminowaniu źródła dezinformacji, uda się przywrócić zaufanie do języka? Czy wystarczy zmiana władzy, aby ucywilizować polityczny dyskurs? To pytania, które stawia Błażej Biegasiewicz.
Ale można też podążyć innym interpretacyjnym tropem. Sugeruje go data premiery (27 marca – Międzynarodowy Dzień Teatru) i szczególny moment, w jakim znalazł się Teatr Modrzejewskiej w związku z wiszącym w powietrzu jak ten plafon bliskim odejściem dyrektora Jacka Głomba. Dysforia, w którą zapadał się Rzym, w jakimś stopniu dotyka też legnickiej sceny. Obserwując sposób, w jaki Paweł Wolak gra zmagającego się z chorobą herosa, rzucałem okiem w stronę ciemnego kąta sali, gdzie usiadł wielki Jacek Głomb. Dostrzegam w aktorskiej kreacji Pawła Wolaka coś bardzo osobistego, intymnego, przekraczającego granice teatru. Szczególnie poruszyła mnie scena pogrzebu, w której martwy Juliusz Cezar sam gramoli się do gabloty z pleksi i zastyga w pomnikowej pozie, oniemiały, bezradny, samotny, bezgranicznie smutny.
W odróżnieniu od większości kolegów i koleżanek z zespołu Paweł Palcat dostał od Błażeja Biegasiewicza naprawdę solidny kawał tekstu wykrojony ze sztuki Szekspira. Gra Marka Antoniusza i na pogrzebie przyjaciela wygłasza przewrotną mowę, po której w Rzymie wybuchają zamieszki. „Wszyscyście niegdyś kochali Cezara/ Nie bez przyczyny. Jaka więc przyczyna/ Wstrzymuje wasze łzy nad jego grobem?” Monolog Marka Aureliusza to kulminacyjny moment w przedstawieniu. I zarazem demonstracja technik manipulacji na żywym organizmie, czyli publiczności, która wzruszona mową, podpuszczona przez aktora, zaczyna skandować: „Ce-zar! Ce-zar!”.
Ten spektakl to ogromne realizacyjne wyzwanie. Scena obejmująca praktycznie cały pawilon z kawałkiem rampy przed budynkiem. 19 aktorów w obsadzie a do tego widzowie plączący się dookoła. Skomplikowana scenografia, podlegająca licznym mutacjom. Podążająca za postaciami kamera - transmisja w czasie rzeczywistym na przemian z projekcjami wideo. Ekspresyjna choreografia wymagająca olbrzymiej fizycznej wytrzymałości. Fragmenty improwizowane i interakcje z publicznością.
Od strony aktorskiej „Juliusz Cezar” to rzecz wybitna. Ten zespół nie ma słabych punktów: w scenach zbiorowych jest jak jeden organizm. Perfekcyjnie wypada też w sytuacjach sam na sam z widzem, gdy trzeba improwizować i być gotowym na wszystko. Tańczy, śpiewa, robi akrobatyczne wygibasy (Ewa Galusińska), biega maratony na zapleczu (Katarzyna Dworak) i bez zadyszki mówi szekspirowskim wierszem.
Petarda! Biegnijcie po bilety!
(Piotr Kanikowski, „Dlaczego płakałem na pogrzebie Juliusza Cezara (RECENZJA)”, https://tulegnica.pl/, 31.03.2025)