Gdyby tak zupełnie szczerze, z ręką na sercu, bez przeklejania uprzednio zapisanych treści i dodawania eufemizmów w rodzaju „drobne trudności”, złożyć sprawozdanie z realizacji przedsięwzięcia artystycznego, to jak by ono wyglądało? Czy proces twórczy nadal wyglądałby na płynne poruszanie się od punktu A do punktu B z gracją i spokojem? Czy stanowiłby tę w pełni satysfakcjonującą podróż, w której pomysły i inspiracje tryskają niczym islandzkie gejzery, by na końcu ręce artysty pieczołowicie dopięły wszystko na ostatni zdobny guziczek? W swoim comiesięcznym felietonie z cyklu 5000 znaków pisze Magda Drab.
Sprawozdanie z realizacji projektu artystycznego nienadające się do złożenia, ale szczere. Etap pierwszy: euforia. Projekt „przeszedł”. W głowie twórcy buzują myśli, migoczą kadry z filmów przedstawiających artystów w szale tworzenia, skulonych za murem wielotomowych dzieł niszowych filozofów lub stojących przed ścianą obklejoną schematami fabularnymi, wycinkami z gazet i inspirującymi bibelotami. Przybory piśmiennicze nie wytrzymują presji – artysta pracuje w pocie czoła i łamie kolejne ołówki. Ta fantazja utrzymuje się w głowie realizatora przedsięwzięcia artystycznego dość długo i niebezpiecznie nachodzi na punkt harmonogramu zwany zbieraniem materiału źródłowego. Niestety ściana w pokoju okazuje się za mała i zajęta przez meble, farba źle znosi kontakt z taśmą klejącą, a poza tym domownicy niechętnie patrzą na rozprzestrzeniający się bajzel. Żeby zdobyć wszystkie inspirujące tomy, trzeba zabrać do biblioteki plecak ze stelażem albo zamówić kurierem liczne egzemplarze z księgarni, które pochłoną znaczną część pozyskanych środków. Stelaż odpada ze względu na kompromitację, a na regale i tak nie ma już zbyt wiele miejsca na nowości (tyle razy twórca obiecywał sobie, że teraz już tylko e-booki). W końcu udaje się osiągnąć kompromis, realizator wybiera kilka najbardziej interesujących go pozycji i czyta. Robi to podczas prasowania i w poczekalni u lekarza, ale tempo i tak nie zachwyca. Po miesiącu nadal jest w połowie pierwszego tomu. W tak zwanym międzyczasie próbuje też umawiać spotkania w celu przeprowadzenia badań terenowych, ale większość osób ignoruje jego wiadomości. Euforia zaczyna stygnąć, a twórca orientuje się, że wszedł już w etap drugi, kiedy to powinien tworzyć rozmaite drzewka, treatmenty, konspekty i projekty. Pojawiają się pierwsze nerwowe tiki i drażliwość.
Etap drugi: chaos równoległy. Poddenerwowany realizator postanawia chwycić kilka srok za ogon i jednocześnie czytać, tworzyć, umawiać i żyć życiem, które ma (bo realizatorzy mają życie, znacznie częściej niż duże, puste ściany nadające się do obklejenia wycinkami z gazet). Ale realizator ma też doświadczenie. Wie, że najważniejsze to się nie poddawać. Dlatego pracuje w każdej wolnej chwili: gdy zapada na półpaśca, gdy pęka rura odpływowa, a on usiłuje ją naprawić, i gdy wypełnia formularz w urzędzie. Analizuje możliwe rozwiązania kompozycyjne nawet wtedy, gdy jeździ na borowanie zębów swoich dzieci (a mleczaki psują się na potęgę – mała powierzchnia zęba, słabość do żelków, brak nitkowania i w miesiąc dochodzi do tragedii). I tak ma już znaczące opóźnienie: znajduje się dopiero w połowie drugiego tomu, który miał dostarczyć mu inspiracji, a powinien znajdować się w połowie dzieła. Dlatego na wszelki wypadek pozostaje w nieustannym procesie. Zalewa otoczenie monologami, zderza koncepty z każdą napotkaną osobą. Jest w procesie, gdy kroi pierś z kurczaka, i gdy zachlapuje sosem pomidorowym egzemplarze biblioteczne albo zdrapuje z nich plastelinę.
I właśnie wtedy nadchodzi kryzys pierwszy. Realizator zwraca się przeciwko swojemu dziecku. Dochodzi do wniosku, że koncept pierwotny ma wady, że właściwie to mina na minie i same zasieki. Aby zagłuszyć wyrzuty sumienia wynikające z niemocy twórczej, kupuje kolejne notatniki, w których zapisuje wszystko, co przychodzi mu do głowy. Ale zaczyna też dostrzegać fakt, że chaotyczna praca nie działa na jego korzyść. Widzi nieuporządkowane stosy słów i zalążków pomysłów, które zalewają go. Zgodnie z harmonogramem został mu miesiąc pracy i powinien już tylko szlifować diamencik, jednak błysk szlachetnego dzieła nie przebija wciąż spod kupy intelektualnego gruzu, który wytworzył do tej pory. Przychodzą pierwsze wizualizacje zwrotu środków i publicznego przyznania się do klęski w realizacji projektu artystycznego. Zmartwień nastręcza mu również fakt, że wsparcie finansowe częściowo upłynnił już w celu opłacenia czynszu, borowania zębów dzieci i kupna piersi z kurczaka.
Wtedy cały proces przyśpiesza. Kryzysy, momenty euforii i obsesyjnej pracy następują jeden po drugim. Realizator wypluwa kolejne elementy dzieła. Przeklina swoje wygłaszane nieraz poglądy, że natchnienie nie istnieje, a zawód artystyczny to praca jak każda inna – liczą się roboczogodziny. Zaczyna uporczywie szukać bohatera, ogląda nałogowo filmy, wgapia się w ludzi na przystankach, w dentystów borujących kolejne zepsute zęby jego dzieci, aż wreszcie odkłada życie i funkcje fizjologiczne na plan dalszy, zapada się i robi, aż zrobi. Po wszystkim zostaje z błogim poczuciem, że jest artystą, bo zrealizował, teraz tylko podleczy opryszczki i infekcje zalewające przemęczone ciało i zaraz napisze jakiś nowy wniosek. Żeby żyć.
(Magda Drab, „5000 znaków. Sprawozdawczo”, Miesięcznik „Teatr” nr 11/2024, https://teatr-pismo.pl/)